Aleksandra Salach
Marcel jest muszelką z jednym okiem. Nosi różowe buciki. Tak samo jak jego dziadek i ojciec. Często słyszy, że jego głowa jest za duża w porównaniu z resztą ciała, ale nie przejmuje się tym. Bo Marcel lubi siebie. Wartość, jaką jest świadomość własnej wyjątkowości i bycia niepowtarzalnym, jest dla niego niezwykle ważna. Nie porównuje się do innych i nie wątpi we własne siły. Mieszka razem z babcią, która uwielbia wykonywać pracę w ogródku i przyjaźni się z owadami. Jest jedyną muszelką, która oprócz niego została w mieszkaniu. Reszta społeczności została wyniesiona w walizce wraz z Panią, kiedy się z niego wyprowadziła. Marcel opiekuje się babcią tak samo, jak ona nim. Jest pomysłowym chłopcem. Lubi wymyślać nowe innowacje, które pozwalają swobodniej funkcjonować w ogromnej przestrzeni domu. Domu, do którego pewnego dnia wprowadza się Dean wraz z pieskiem Arturem. Dean postanawia małe życie Marcela sfilmować. Następnie udostępnia nagrania w Internecie, gdzie biją rekordy popularności. Kręci jego myśli, zadaje mu pytania (które Marcel lubi kontrować i dziwi się, gdy Dean odmawia odpowiedzi), pokazuje metody szybszego przemieszczania się po domu (samochody to piłeczki tenisowe), czy sposoby na zabicie nudy (jak lodowisko stworzone z kurzu czy seanse programu telewizyjnego „60 minutes”). Dzięki uzyskanej sławie, do której Marcel ma ambiwalentny stosunek, na horyzoncie pojawia się szansa odnalezienia zaginionej społeczności. Nie będzie to jednak takie proste – muszelki potrafią przecież dobrze się chować.
Ta z pozoru bardzo prosta opowieść kryje za sobą wiele pięknych i wzruszających znaczeń, które dotykać będą wszystkich widzów, niezależnie od wieku. Przede wszystkim jest to historia, która z bardzo dużą dawką czułości mówi o stracie. Stracie społeczności i najbliższych. Stracie rutyny, nudy codzienności. Rozumie ją, daje przestrzeń do przeżywania. Nie ocenia i co za tym idzie, opowiada o zmianie, którą strata zawsze ze sobą niesie. Marcel tej zmiany bardzo się boi. Dwa lata przed przyjściem Deana wzięła go z zaskoczenia, więc teraz unika jej jak ognia – nieważne, jak dobra wydawałaby się być. Kojarzy mu się jednoznacznie negatywnie, a wiele pracy należy wykonać, aby przekuć jej postrzeganie w coś pozytywnego. Zmiana jest trudna, bo niesie za sobą ryzyko. I nie wiadomo, czym to ryzyko okaże się być. Na szczęście u boku Marcela zawsze jest babcia, która przekonuje go do tego, aby żył pełnią życia. Aby się nie bał, bo zmiany są potrzebne i bez nich nie da się w pełni funkcjonować. Odwaga – bycie odważnym czy zdobywanie odwagi – to temat szczególnie ważny dziś. Gdy zamiast zbliżać się do siebie, tylko się oddalamy. Trudno nam w tym zwirtualizowanym świecie tworzyć prawdziwe relacje i być otwartym na drugiego człowieka, bo coś się między nami popsuło. Coś straciliśmy, tylko niełatwo opisać, czym to „coś” było. Tylko egzystujemy obok siebie, nie wtrącamy się wzajemnie w swoje życia. A film „Marcel Muszelka w różowych bucikach” to swoista pochwała otwartości. Wydaje mi się, że właśnie ta odwaga jest czymś, z czym powinniśmy z seansu wyjść. Odwaga do bycia otwartym na drugiego człowieka. Na poznawanie otaczającego świata. Na bycie sobą i nie dopasowywanie się do oczekiwań innych. Na budowanie społeczności, które naturalnie mogą nas czasami męczyć, ale bez nich trudno jest żyć. To one nadają nam sens, to dzięki nim jest „fajnie”. Jest z kim podzielić się chwilą, przed kim wystąpić na scenie (Marcel to przecież prawdziwe „zwierzę sceniczne”). Mieszają się dźwięki i zapachy, coś się dzieje – nie jest cicho. Marcel na początku mówi, że do stworzenia prawdziwej społeczności potrzeba dwudziestu muszelek. Myślę, że w naszym ludzkim świecie wystarczy zacząć od kilku. I pamiętajmy, idąc za słowami Marcela, że w Internecie budujemy jedynie widownię, a nie prawdziwą społeczność.
„Marcel Muszelka…” zachwyca w jeszcze jednym aspekcie – chodzi o samo wykonanie i formę, w jaką reżyser Dean Fleischer Camp (tak, to ten sam Dean, którego widzimy na ekranie) zdecydował się umieścić tą opowieść. To, co oglądamy, jest przede wszystkim mockumentem, ale też animacją poklatkową robioną na żywo. To filmy z kamery Dean’a, które dokumentują życie Marcela i jego babci. Te same filmy lądują potem w sieci i docierają do miliona odbiorców. To wyjątkowa i dziś niezwykle rzadko spotykana forma animacji. Przeuroczą aurę dodają przerywniki: Marcela próbującego z ukrycia odwrócić sytuację „reżyser-bohater” albo Dean’a, który wspina się na drzewo po drugiej stronie płotu, aby nakręcić ujęcie domu z góry i zostaje surowo upomniany przez sąsiada. To również pojawiające się co jakiś czas czarne plansze, które sygnalizują nam koniec dotychczasowego materiału i początek nowego. I poza ten świat, widziany oczami Deana przez obiektyw, prawie nie wychodzimy. Do przeszłości i wspomnień Marcela, dzięki retrospekcji, wrzuceni jesteśmy zaledwie kilka razy. I ta forma działa. Działa, bo wydaje się prawdziwa. Nagle sami zastanawiamy się, czy w naszych szufladach nie prowadzą życia muszelki, przywiezione lata temu z nad morza. Byłoby fajnie, gdyby faktycznie je prowadziły. Nieco weselej. „Marcel Muszelka w różowych bucikach” to film, którego piękno trudno uchwycić słowami. Trzeba go po prostu doświadczyć, zanurzyć się na półtorej godziny w świat, w którym muszelki i ludzie egzystują obok siebie, prowadząc swoje małe i wielkie życia. To też jeden z tych filmów, który zmusił mnie do refleksji nad tym, dla kogo tak naprawdę powstają familijne filmy animowane. Dla dzieci czy dla dorosłych? Wydaje mi się, że mimo wszystko mocniej trafiać będą do tych drugich. Szczególnie takie filmy, jak „Marcel muszelka…”. To u starszych widzów wywoła on łzy, pochodzące z najgłębszych czeluści wnętrza, i wprowadzi w konfuzję – bo czym się tu właściwie wzruszać? Może tym, że jako dorośli mamy już za sobą parę bolesnych doświadczeń, które rezonują z tymi ukazanymi w filmie? A może cichy płacz przyjdzie wtedy, gdy z ekranu padną słowa, które chciałoby się usłyszeć kilka lat wcześniej, bo teraz jest już na nie za późno? Nieważne, z czego to wzruszenie wynika; ważne, że ono jest i że to właśnie ci „starsi” wychodzą z seansu w dziwnej aurze rozmyślań i refleksji. Dzieci z kolei chłoną przekazywane im treści i poznają swoich nowych, ulubionych bohaterów. Mnie historia Marcela wzruszyła do łez, które co jakiś czas spływały po policzku. Będę do niej wracała za każdym razem, gdy zabraknie mi odwagi.
Informacja dotycząca przetwarzania danych osobowych przez administratora: