Aleksandra Salach
Razem z Julią zostajemy zamknięci w szczelnym pudełku. Pudełku pamięci, którego jedynie sufit zdaje się być poobrywany, poraniony, niepełny. Pudełku, w którym mieści się samotne łóżko ginekologiczne i szklane drzwi. Razem z Julią zostajemy zmuszeni do odtworzenia zdarzeń, o których owa pamięć wolałaby już zapomnieć. Razem z Julią musimy na nowo mącić czerwony piasek rozsypany po scenie i wywoływać zjawy bolesnej przeszłości. Rozum chciałby pójść dalej, przestać oglądać się za siebie. Bo po co właściwie wracać do zbolałych wspomnień i otwierać na nowo, wydawałoby się, zasklepione rany? Po to, by domknąć proces żałoby? Po to, aby na nowo przeżyć swoją stratę? By móc ją w pełni zaakceptować? Julia, broniąc się z początku, zaczyna powoli dopuszczać siebie, i nas, do swojej głowy, która wybiórczo, czasami chaotycznie, przywołuje wspomnienia ciąży. Ciąży zagrożonej. Ciąży przerwanej. Ciąży, która odciśnie ślad na jej psychice. To właściwie kilku kluczowych dla niej dni, kiedy to w piątym miesiącu trafia do szpitala z niepokojącymi objawami. Ale nie tylko my, jako widzowie, jej w tym towarzyszymy. Jest z nią również Julia 2. To ona, wygładzając rozsypany po scenicznym pudełku piasek, w geście jego układania, wita nas na początku spektaklu. To ją obserwujemy przez pierwsze kilka minut, to jej słuchamy. To z nią cofamy się w czasie. To ona przekonuje oporną Julię do odtworzenia przeszłości. To w końcu ona będzie niekiedy aktywnie wspierała bohaterkę w ciężkich chwilach czy wyciągała ją z zapętlających się koszmarów. Z coraz to nowych cieni, nawiedzających jej myśli. Cieni stojących na równi z innymi bohaterami. Kiedy indziej z kolei, druga Julia będzie usuwała się, wymykała, kuliła do ściany. Kim jest? Wytworem wyobraźni? Świadomością? Wewnętrznym głosem, z którym lubimy dyskutować? A może po prostu tą samą Julią, która próbuje wyrwać się z bolesnej przeszłości?
I tak wspólnie odwiedzamy kolejne skrawki poranionej pamięci, wędrując po pustynnej pustce, która rezonuje ze stanem bohaterki. Zaglądamy do szpitalnej sali, poznajemy bliskie sercu Julii postaci, mierzymy się z ukazującymi się na ścianie i w drzwiach zmorami, a nawet uczestniczymy w finalnym porodzie, poprzedzonym trudną do podjęcia decyzją o przerwaniu ciąży i urodzeniu martwego dziecka. Momentami ocieramy się też o historie do Julii podobne, które opowiada odwiedzająca ją pielęgniarka czy wywoływana z przeszłości babka, która o stracie ciąży nigdy za dużo nie mówiła. Ale ją przeżyła. Ten współdzielony, kobiecy ból, o którym mowa na samym końcu spektaklu, może sprawiać, że w swoim doświadczeniu Julia, ani żadna inna kobieta, nie jest odosobniona. Nie jest sama. To doznanie, które mimowolnie zawsze będzie nas do siebie zbliżać.
Julię wspiera też jej partner Paul (Piotr Biedroń), który w tym samym czasie przygotowuje premierę spektaklu. Spektaklu, który będzie rozgrywał się równolegle z prywatną tragedią bohaterów. Który będzie ją uzupełniał, na swój sposób rozumiał. Wszyscy jego twórcy będą pytać o Julię, będą razem z nią odczuwać ból. A sama premiera będzie dziać się symultanicznie, razem z porodem. I gdy występująca w niej Gloria (Sylwia Góra) będzie wygłaszać swój monolog po jednej stronie sceny, Julia będzie rozdzierająco krzyczeć po drugiej, bo na podanie środków przeciwbólowych jest już za późno. Ta pierwsza zostanie oklaskana, druga tkwić będzie w głuchej ciszy.
„Puste miejsca” w reżyserii Leny Frankiewicz są teatralnym doświadczeniem w pełnym tych słów znaczeniu. I nie chodzi tu tylko o treść, która mimowolnie porusza i nie pozwala pozostać obojętnym wobec scenicznej akcji. Chodzi też o sposób, w jaki jest nam dostarczana. Wydawałoby się niepozorna, a w gruncie rzeczy genialna scenografia oraz reżyseria świateł Agaty Skwarczyńskiej pozwala od pierwszych chwil spektaklu zanurzyć się w świecie nie do końca realnym, który w swojej specyfice komunikuje nam jakiś rodzaj tajemniczości, przeradzającej się wręcz czasami w poczucie zagrożenia (świetna scena koszmaru Julii, w której to przede wszystkim cienie i nawarstwiające się głosy grają główną rolę). Warto podkreślić to, jak umiejętnie poprowadzona jest owa gra świateł, jak jednoznacznie daje nam znać, gdzie akurat jesteśmy – orientujemy się przecież, że konkretne kolory odnoszą nas do konkretnych rzeczywistości (niebieski do teatru, biały do szpitala), które niekoniecznie są zawsze oczywiste (gdzie jesteśmy, gdy na scenie zapada kolor czerwony bądź pomarańczowy – w otchłani umysłu, w burzy wspomnień?). Muzyka Miłosza Pękali i fonosfera przestrzeni, którą wytworzyli twórcy, potęguje to doświadczenie jeszcze bardziej. Bo tu dźwięki i wsłuchiwanie się w nie grają równie ważną i integralną rolę, jak reszta elementów. Trudno jest też przejść obojętnie wobec nawiedzającej, powtarzającej się choreografii Anny Steller. Świetni są tu też aktorzy, zwłaszcza Katarzyna Dałek (Julia) i Dorota Androsz (Julia 2) – razem z nimi płaczemy, razem z nimi się śmiejemy, ale przede wszystkim, z nimi to przeżywamy.
I ja przeżywałam to cała sobą. A rzadko zdarza się, żeby coś poruszyło mnie tak dogłębnie. Żeby wywołało fale tak rozległego i specyficznego zarazem wzruszenia. Może to kwestia dzielonego, kobiecego doświadczenia, a może sytuacji społecznej, jaką mamy w kraju. To, jak traktuje się u nas kobiety stawiane przed tak ciężkimi wyborami, jest dalekie od świata ukazanego w dramacie Clàudii Cedó. A przecież takich kobiet i takich historii jest u nas mnóstwo. Natknąć się na nie można na rogu każdej ulicy. Oglądanie „Pustych miejsc” dzień po tym, jak w Warszawie otworzyła się pierwsza w Polsce klinika aborcyjna, a wraz z nią na ulice wyszły demonstracje środowisk konserwatywnych, porównujących aborcje do ludobójstwa i trzymających w rękach banery z oburzającymi hasłami, wzmaga efekt spektaklu Leny Frankiewicz. I zmusza do jeszcze większych refleksji.
Fot. Marta Ankiersztejn
Informacja dotycząca przetwarzania danych osobowych przez administratora: