Antonina Dobrowolska
Anna Marie wydrapuje twarz Matki Boskiej. Na jej miejscu zapisuje jedno słowo – MORDA. Później odkrywa, że pustą lukę można uzupełnić dowolną podobizną Maryi. Twarze są powtarzalne – piękne, młode, rozanielone. Tworzą swoisty asamblaż naszych wyobrażeń o idealnej kobiecie, świętej i matce.
Spektakl Wiktora Rubina i Jolanty Janiczak jest próbą emancypacji. „Nie smućcie się. Ja zawsze będę z Wami” z Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie oddaje głos kobiecie wypartej z oficjalnej narracji Kościoła katolickiego. Prawdziwa historia, na której twórcy bazują swój spektakl, rozpoczyna się w 1877 roku we wsi Gietrzwałd, gdzie trzynastoletnia wówczas Justyna Szafryńska i rok młodsza Barbara Samulowska doświadczają serii objawień maryjnych. Na ich skutek wstępują do zakonu, przyjmą jednak skrajne postawy wobec swojego powołania. Barbara (Aleksandra Kolan), gotowa w pełni poświęcić się życiu w wierze, rezygnuje z własnych potrzeb i pragnień. Jej indywidualna tożsamość zostaje wchłonięta przez rygor zakonu, a ona sama odnajduje przyjemność w całkowitym oddaniu się nowej rzeczywistości. (Proces beatyfikacyjny Barbary rozpoczął się w 2005 roku). Justyna (fenomenalna Milena Gauer) nie spełnia się w narzuconej jej roli przyszłej świętej. Nie potrafi wierzyć tak, jak jest to od niej oczekiwane, ani tym bardziej całkowicie się w tej wierze zatracić. Po dwudziestu latach ucieka w nocy z zakonu i rozpoczyna świeckie życie. Zostaje krawcową, wychodzi za mąż, rodzi córkę.
Opresja nasza codzienna
W centrum sceny są dwie cele – to ascetycznie urządzone pokoje Barbary i Justyny. Wydzielono je jedynie metalowymi prętami, w pełni oddano oczom widza. Scenografia i układ widowni podkreśla jedynie nieustającą kontrolę, która determinuje życie zakonne. Ucieczka i założenie rodziny nic nie zmienia w rzeczywistości Szafryńskiej. Jej codzienność jest wciąż zamknięta na przestrzeni maleńkich cel, które dodatkowo więżą jej nastoletnią córkę Anne Marie (Marta Markowicz). Siła Kościoła wychodzi daleko poza jego mury; staje się sposobem myślenia. Habit, którego Justyna nie zrzuciła, a jedynie przełożyła na drugą stronę, podkreśla jej wewnętrzną opresję – być może uciekła z zakonu, lecz on wciąż ma nad nią władzę.
Opresja zaczyna się znacznie wcześniej – sugerują nam Rubin i Janiczak, dogłębnie analizując obraz Matki Boskiej. Gdy Anna Marie próbuje zakryć wydrapaną z obrazu twarz, może umieścić na jej miejscu dowolną podobiznę Maryi. Każda jest kalką zbiorowych fantazji na temat kobiecości, świętości i macierzyństwa. Jej twarz staje się ramą, w której zamknąć się mają kobiety w katolicyzmie. Aby stać się świętą, należy zrezygnować z siebie. Wprowadzony na scenę chór Matek Boskich zdaje się polemizować z obowiązującymi przekonaniami. Madonny są różnorodne – grane przez kobiety młodsze i starsze, o jasnych i ciemnych włosach, w okularach bądź bez. Każda ma przy swoim stroju indywidualne atrybuty – jedna różańce, inna kwiaty, jeszcze inna obrazki świętych. Chór nie składa się z profesjonalnych aktorek, lecz z pracownic różnych działów Teatru im. Stefana Jaracza. Ich obecność ma wnieść na naturalność, tak bardzo zatraconą w katolickich standardach.
Zrobimy z niej świętą
Przez salę przechodzi aktor, rozdając karteczki. Każda z nich jest opatrzona wizerunkiem Justyny Szafryńskiej i tekstem – jeśli ktokolwiek, modląc się za wstawiennictwem Justyny, doświadczy spełnienia swojej prośby, jest proszony o kontakt z teatrem w Olsztynie. Na ścianach sali jest wyświetlony film – performans Mileny Gauer z Rzymu, w trakcie którego, przebrana w strój zakonny, rozmawia z przechodniami o zapomnianej wizjonerce. Rozdaje im wodę święconą z Gietrzwałdu, opowiada o życiu Szafryńskiej, zachęca, by kontaktowali się z Teatrem im. Stefana Jaracza, gdyby, modląc się za wstawiennictwem Justyny, doznali cudu.
Rubin i Janiczak nie zamierzają poprzestać na przypomnieniu o kobiecie wypartej z historii Kościoła. Chcą wymierzyć symboliczną sprawiedliwość, rozliczyć się z wzorcami katolickimi, pokazać, że istnieją inne drogi. Droga do świętości nie musi prowadzić przez zakonne obowiązki, może być również przepełniona wątpliwościami i niepewnością.
Chęć doprowadzenia do beatyfikacji (nawet jeżeli jest to jedynie zabieg artystyczny) Szafryńskiej budzi we mnie poważne wątpliwości. Justyna świadomie opuściła zakon, wyemancypowała się od ograniczających ją norm. Próba uczynienia jej świętą, a zatem ponownego zamknięcia jej w ramach i zasadach Kościoła katolickiego, wydaje się czymś kontrproduktywnym. Jest to podważenie jej gestu uwolnienia się, chęć stworzenia z niej „nowego wzorca świętości”, którym nie wiemy, czy chciałaby zostać.
Rubin i Janiczak wyobrażają sobie życie Justyny jako tragiczne (wyobrażają, ponieważ źródeł o tym, jakie było naprawdę, praktycznie nie ma). Jest niespełnioną świętą, której głowa wciąż jest zamknięta w zakonie. Jest matką, która nie potrafi zrozumieć córki i obarcza ją własną traumą. Jest żoną, której jedynym oparciem jest mąż. Jest kobietą, która wypiera własną cielesność i seksualność.
Czy ciężko byłoby sobie wyobrazić jej życie inaczej? Chciałabym patrzeć na Justynę jako na kobietę odważną, która podjęła prawdopodobnie najtrudniejszą decyzję w życiu. Która była świadoma, zaradna i samowystarczalna. Która nie musiała szukać oparcia w męskiej figurze i czuła spełnienie w rolach, jakie dla siebie wybrała. Nie musimy szukać dla niej kolejnej roli – Justyna może pozostać dla nas wyjątkową kobietą. Wcale nie musi być świętą.
Fot. Marta Ankiersztejn
Informacja dotycząca przetwarzania danych osobowych przez administratora: