Lesia-Stefania Michalevic
Musi tam wrócić. Wejść, rozejrzeć się, zostać na chwilę. Znaleźć w sobie siłę, by nie odwrócić wzroku. I zmierzyć się ze wszystkim, co tam zobaczy.
Co można zobaczyć w miejscu, gdzie jest pustka?
Musi przypomnieć sobie wszystko, co wydarzyło się, gdy była tu po raz ostatni. Pozwolić sobie na to. Nazwać to, co czuje.
Czy ktoś naprawdę myśli, że na takie uczucie istnieje określenie?
Światło razi w oczy – Dorota Androsz kieruje latarkę w stronę Katarzyny Dałek. Ta ostatnia chce odejść – wydaje się, że w tym miejscu jest nieznośnie gorąco. Cała scena jest zasypana czerwonym piaskiem, który przykleja się do nagiej skóry i jakby wciąga w głąb. Po dialogu między obiema aktorkami obraz staje się jasny – to jedna i ta sama postać.
Podczas gdy bohaterka Dałek wchodzi w interakcje z innymi postaciami, jej alter ego pozostaje obok – przypomina, że to, co widzimy, jest retrospekcją. Androsz to obserwatorka zawieszona między tym, co było, a tym, co dopiero ma nadejść. Musi to przeżyć, by móc iść dalej.
Julia była w piątym miesiącu ciąży, gdy lekarka powiedziała: na USG nie widać płynu owodniowego, który jest niezbędny dla płodu. Jeżeli sytuacja się nie zmieni, szansa na to, że dziecko urodzi się żywe, jest zbyt mała. Wtedy będzie musiała podjąć decyzję: pielęgnować w sobie nadzieję, która może nie tylko się nie spełnić, ale i zagrozić jej własnemu życiu, czy przerwać ciążę.
Samymi ustami wymawiam to słowo do siebie. Wydaje się, że trafiło do mnie nie po wymówieniu przez kogoś z aktorek – odbiło się od ścian „Przerwać”. To słowo jest krótkie. Brzmi zbyt lekko. Przerwać – czasownik przechodni (dokąd?) dokonany (czy na pewno?).
Z czasem ciężar podjęcia decyzji staje się dla Julii coraz bardziej odczuwalny – dowiaduje się, że jeśli postanowi przerwać ciążę, będzie musiała urodzić martwe dziecko. Psycholożka (Sylwia Góra) przekonuje ją, że ten akt może pozytywnie wpłynąć na to, by w przyszłości Julia spróbowała ponownie zostać matką. Skuteczność takiego podejścia podczas rozmowy z widownią po spektaklu potwierdzi także położna z czterdziestoletnim stażem, Urszula Tataj-Puzyna.
Poza samym faktem poruszenia niezwykle trudnego tematu, „Puste miejsca” robią ogromne wrażenie także dzięki grze aktorskiej. Katarzyna Dałek sprawia, że jej bohaterka wydaje się dojmująco prawdziwa. A fizyczne połączenie z Dorotą Androsz – kiedy w pewnych momentach splatają się w uścisku – wygląda naturalnie, jakby naprawdę były jedną osobą.
Widz podąża ręka w rękę z kobietą, która się boi. Która czuje, że zawiodła. Która próbuje przejąć kontrolę nad sytuacją, zakładając maskę i powtarzając bliskim: „Wszystko w porządku”. Może jeśli to powie, wszystko naprawdę się ułoży? Pyta męża (Piotr Biedroń), czy naprawdę chciał tego dziecka. Nie dowierza jego twierdzącej odpowiedzi; szuka winnego.
Odpowiedź pojawia się w teatrze. Paul, mąż Julii, pracuje tam jako realizator techniczny spektaklu, którego próby obserwujemy równolegle. W teatrze wszystko wydaje się proste – złe rzeczy spotykają złych ludzi. W życiu ból nie wybiera, komu się przydarzy.
Wracając do gry aktorskiej, warto wspomnieć o Sylwii Górze oraz Marzenie Nieczuja-Urbańskiej, które wcieliły się w aż po sześć różnych ról. Fakt, że część aktorów gra po kilka postaci, w „Pustych miejscach” wydaje się bardzo naturalny. Tak jest między innymi w przypadku Krzysztofa Matuszewskiego, który jest zarówno reżyserem w teatrze, jak i ojcem głównej bohaterki.
Najmniejsze wrażenie zrobiła na mnie gra Piotra Biedronia. Aktora miałam okazję obserwować parę dni wcześniej w jednej z głównych ról w spektaklu Tomasza Fryzła. Jak przekonująca była jego gra w „Ciemnościach kryjących ziemię”, tak odmiennie wyglądała ona w przypadku „Pustych miejsc”. Odniosłam wrażenie, jakby Biedroń czuł się nieswojo, niekomfortowo jako Paul. Moje odczucia znalazły wyjaśnienie po spektaklu w trakcie rozmowy z reżyserką: przyznała, że w czasie prób Piotr nie rozumiał, jak powinien grać swoją postać, ponieważ – jak sam mówił – „nie zna mężczyzn, którzy zachowywaliby się w ten sposób”.
Kilka dni po spektaklu wciąż zadaję sobie pytanie, co znaczy „w ten sposób”? Paul został napisany przez Clàudię Cedó jako troskliwy, uważny mężczyzna, który w sytuacji, gdy Julia zatraca się w myślach o dziecku, przypomina jej: dla niego najważniejsza jest ona. Nocuje w szpitalu, dba o nią, kiedy jest najbardziej bezbronna. Katalońska autorka autobiograficznej sztuki przyznała, że kiedy przeżywała to doświadczenie, jej mąż zachowywał się dokładnie tak, jak zostało to opisane.
Na osobną uwagę zasługuje także obraz szpitala w sztuce – nie ukazano go ani w negatywnym, ani w pozytywnym świetle. Został przedstawiony realistycznie: jako miejsce, w którym spotykają się różni ludzie – obojętni, troskliwi, współczujący. Gdzie są tacy, którzy otwierają się przed innymi, ujawniając swoje najgłębsze tajemnice, by dać wsparcie. Jedna z pielęgniarek zwierza się Julii – opowiada, jak straciła swoje pierwsze dziecko. Chwilę później pokazuje zdjęcia swojej szesnastoletniej córki. A potem dodaje: „Mój syn miałby w tym roku osiemnaście lat. I zawsze będzie moim synem”. Kiedy wypowiada te słowa, wydaje mi się, że dostrzegam, jak pod szpitalną koszulą klatka piersiowa Julii unosi się w cichym oddechu ulgi. Nawet po wielu latach to miejsce nie stanie się puste – nienarodzone dziecko Julii na zawsze pozostanie jej dzieckiem.
W przywołanej wcześniej rozmowie po spektaklu reżyserka mówi: „To sztuka o stracie jako takiej. O tym, co robi z naszym życiem”.
Strata boli. Ból oblepia nagą skórę, wciąga w głąb. Nie wiadomo, ile czasu minie, zanim będziemy gotowi się obejrzeć, zmierzyć z przeszłością, przeżyć to jeszcze raz. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek to nastąpi. Ale jedno jest pewne: wspomnienia, które próbujemy wyprzeć, już do kogoś należą. Miejsce w nas wcale nie jest puste – jest czyjeś. I na zawsze czyimś zostanie.
Fot. Marta Ankiersztejn
Informacja dotycząca przetwarzania danych osobowych przez administratora: