Matylda Jaworska
Wybierając się na „U-rodziny”, nie spodziewałam się, że obejrzę nie jeden, a dwa spektakle. Pierwszy zaczął się już w holu, gdzie miałam okazję posiedzieć chwilę wraz z innymi widzami. Przez chwilę mogłam podglądać, jak starsza siostra uczy młodszą bawić się jo-jo, tata z synem rzuca złożonymi z papieru naprędce samolotami, a jedna z mam próbuje uspokoić niemowlę, kołysząc je na rękach. Następnie weszliśmy do sali, tam musieliśmy zdjąć buty (co dla dzieci okazało się wielką atrakcją – kiedy po spektaklu trzeba było założyć je z powrotem, słyszałam protesty) i poprowadzono nas na scenę, gdzie usiedliśmy w okręgu. Zbudowało to poczucie bliskości. Mogliśmy obserwować się nawzajem, szczególnie ciekawe było obserwowanie dzieci – jak przytulają się do rodziców czy szepczą im coś na ucho.
„U-rodziny” to opowieść o doświadczeniu ciąży i porodu, ale też o przywitaniu dziecka na świecie, o wprowadzeniu go do wspólnoty. Stąd tytuł – na scenie widzimy urodziny, ale też jesteśmy u rodziny, która jest tu podstawą.
Performans oparty jest na ciele – ciele matki, ciele ojca, a także tym, które się rozwija. Inspiracją dla choreografii Hanny Bylki-Kaneckiej były procesy biologiczne, które zachodzą w ciele podczas ciąży, jak na przykład podział komórki. Na scenie występuje duet – kobieta (Anna Steller) i mężczyzna (Janusz Orlik), para, której wszystko to dotyczy i która zaprasza nas do współudziału w tym ważnym dla ich rodziny momencie.
Performerzy witają się z nami. Mężczyzna rozwija linę – stały element przedstawienia – co jakiś czas łaskocząc, obmiatając widzów jej końcem jak miotełką. Gest ten uruchamia też naszą cielesność – lina jest szorstka, z naturalnego materiału i naturalnie farbowana (przez Ewą Garniec Złotą). Pozwala to przypomnieć sobie, że wszystko, co zaraz zobaczymy, jest doświadczeniem uniwersalnym, doświadczeniem każdego człowieka, ale także (co podpowiedziała mi choreografka) nawiązuje do przekonania, że poród jest wydarzeniem wyjątkowym, do którego należy odpowiednio się przygotować – oczyścić przestrzeń i siebie.
Kolejna część skupia się na rodzicach – pokazuje ich relację, intymność między nimi, to, jak dopełniają się wzajemnie. Jak już wspomniałam, w spektaklu istotne są liny – występują aż trzy, żółta i fioletowa oraz naturalna, do której przywiązano kawałki różowego materiału – to pępowina. Mężczyzna odtwarza mechanizm mejozy, powoli zwijając ją, aż w końcu przypomina płód. Różowa lina tworzy okrąg, w którym najpierw znajduje się sama matka, później dołącza do niej ojciec, a na koniec otacza nas wszystkich. Lina podlega też licznym zabiegom. Kobieta i mężczyzna bawią się nią, a zabawa ta ma charakter dziecięcych gier – zakładają ją na siebie tak, że wygląda jak broda, oplatają się nią, ale też odzwierciedla to, co dzieje się w łonie matki. Mężczyzna rozkłada linę na podłodze, a kobieta nachyla się, sunie głową po podłodze i zakłada linę na ramiona – teraz ona bierze na siebie ten ciężar. Scenie towarzyszy zmiana muzyki Aleksandry Słyż – ze spokojnej, transowej, w dźwięki sygnalizujące ogromy wysiłek. Po tym uwaga znów koncentruje się na parze – opierają się na sobie nawzajem, są niepewni w ruchach, jakby uczyli się chodzić, stawiają pierwsze kroki jako rodzice. W pewnym momencie stoją blisko siebie, trzymają się za ramiona i oddychają w rytmie „Sto lat”.
Ostatnia część spektaklu aktywuje publiczność. Widzowie zostają zaproszeni do zabawy liną. Przechodzą pod nią, nad nią, część dzieci próbuje nawet skakać przez nią, jak przez skakankę. Dziecko zostaje zaprezentowane wspólnocie – w końcu jesteśmy u rodziny.
Fot. Marta Ankiersztejn
Informacja dotycząca przetwarzania danych osobowych przez administratora: