22 LUTEGO - 02 KWIETNIA
Nowe Epifanie - Kulinaria
14 lutego - 24 marca 2024 15 FESTIWAL NOWE EPIFANIE W WARSZAWIE

Recenzja Lidii Kępczyńskiej z festiwalu

Lidia Kępczyńska 

„To infantylne. Mam płakać?”

Poczuliśmy złość, zagubienie, smutek, ale też współczucie, radość i nadzieję. Te wszystkie, pozornie sprzeczne, emocje znalazły swoje miejsce podczas wydarzeń prezentowanych w ramach Festiwalu Nowe Epifanie. W końcu hasło tegorocznej edycji brzmiało: „Czemu jesteście zmieszani?”. Uczetnicy zostali zaproszeni do oglądania, przeżywania i dzielenia się swoimi odczuciami.

Organizatorzy zadbali o urozmaicenie także w samym programie. Połączyli w nim spektakle teatralne z pokazami dobranych tematycznie filmów, a koncerty dopełniły już i tak niejednorodną całość. Prawie każdemu z wydarzeń towarzyszyła dyskusja, której gośćmi byli, oprócz twórców, eksperci (reporterki, lekarki, księża), którzy dzięki swojemu doświadczeniu i wiedzy rozwinęli tematy filmów i spektakli.

Festiwal rozpoczął się w Akademii Teatralnej. Na poczatku zobaczyliśmy dwie prace dyplomowe – film krótkometrażowy „Babcia Wandzia” Karoliny Kowalczyk oraz spektakl/instalację „Ból” przygotowany przez Kingę Chudobińską-Zdunik. Obie twórczynie podjęły się tematów dotkliwie osobistych. Pierwszy był próbą sportretowania bliskiej samotnej osoby starszej, natomiast druga produkcja szczegółowo opowiadała o chorobie reżyserki – stwardnieniu rozsianym. Intymna atmosfera, która wytworzyła się w jednej z uczelnianych sal prób, towarzyszyła wszystkim wydarzeniom tej edycji Festiwalu.

Program filmowy zaproponowany przez Mateusza Tomę dopełnił, rozwinął tematy poruszane w spektaklach, czasami polemizując z ich tezami. Na przykład „Gusła” w reżyserii Grzegorza Brala – widowisko na podstawie „Dziadów” Adama Mickiewicza, które przenosi wydarzenia z epoki romantyzmu w nieokreśloną, mityczną słowiańszczyznę – zestawione zostały z filmem „Godland” Hlynura Palmasona. Duński reżyser sportretował piękne, pradawnie mistyczne, ale też niebezpiecznie zwodnicze pejzaże Islandii, miejsca z którego pochodzi. Zarówno w przypadku filmu, jak i spektaklu twórcy szukali sposobu na opisanie  czegoś dalekiego współczesności, nie popadając przy tym w skrajność. Nie idealizowali wyobrażonych przez siebie światów, ale portretowali je wraz z ich okrucieństwem; nie komentowali ich. Dzięki temu pozwolili widzom na wyciągnięcie z prezentowanych obrazów czegoś, co im samym wydało się wartościowe.

Z kolei połączenie „Lęku” Sławomira Fabickiego z przedstawieniem Mateusza Pakuły „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” zestawia dwie historie z eutanazją w tle. Każdy z twórców skupił się na innym aspekcie tego zagadnienia. Punkt wyjścia jest podobny: centralni bohaterowie fabuły chorują na nowotwór złośliwy i oboje chcą skończyć z życiem, zanim ono skończy z nimi. Jednak historia Małgorzaty granej przez Magdalenę Cielecką ma inne zakończenie niż życie Pakuły-seniora. W świecie wykreowanym przez Fabickiego eutanazja jest możliwa do wykonania, a główna bohaterka jest kobietą sukcesu, warszawską prawniczką, która ma środki potrzebne na wyjazd do Szwajcarii i przeprowadzenie zabiegu. W spektaklu Pakuły natomiast widzimy znaną nam rzeczywistość – ojciec nie odchodzi na swoich warunkach, a umiera w cierpieniu. Mimo że reżyserzy przedstawiają dwie różne opowieści, każda z nich, bez fałszu i bez ogródek, portretuje obraz żałoby. Obserwujemy proces przechodzenia ze skrajności w skrajność – od gniewu po akceptację. Jednak trzeba rozmawiać: o śmierci, o miłości, o eutanazji – takie sensy przekazują nam twórcy.

Przy próbie podsumowania Festiwalu nie można pominąć programu muzycznego. Uczestnictwo w każdym z trzech koncertów tylko wzmocniło poczucie wspólnoty i intymności. Koncerty odbywały się w Kościele Ewangelicko-Reformowanym przy alei „Solidarności”. Każdy z recitali niósł z sobą inne emocje.

Andrzej Strug wraz z zespołem wciągnęli nas w „Piosenki zmieszane”. Pozwolili nam na nowo odkrywać i cieszyć się poezją Leśmiana, Rymkiewicza czy Tuwima. Teksty zostały dobrane w taki sposób, abyśmy wraz z wykonawcami przeszli przez procesję smutku, zamyślenia aż po radość. Jak powiedział Strug w trakcie koncertu, utwory, które zaprezentował – teksty, do których muzykę napisał – są dla niego ważne. Dzięki temu wydarzeniu mogliśmy poznać jego osobiste fascynacje, staliśmy się częścią jego osobistego przeżywania.

Z kolei zespół Jerycho wprowadził nas w zadumę. „Golghota” była koncertem prawie w całości złożonym z Misterium Męki Pańskiej. Wraz z kolejnymi utworami braliśmy udział – podobnie jak w „Piosenkach zmieszanych” – w procesj: tym razem była to Droga Krzyżowa. Dziewięciu mężczyzn ubranych w czarne garnitury, prowadzili odbiorców przez tak dobrze znaną opowieść. Fakt, że jest nam tak bliska, nie odbierał siły, z jaką oddziaływała. Ból, lęk i cierpienie wyraźnie wybrzmiewały w wielogłosowej interpretacji. Śpiewakom akompaniował Bartosz Izbicki.

„Jak przedziwne Twe Imię”, czyli koncert zespołu Dziczka, przepełniał nie tylko wzruszeniem, ale też żalem, że Nowe Epifanie dobiegają końca. Śpiewaczki przygotowały szereg utworów religijnych, które zaczerpnęły z polskiej i ukraińskiej tradycji ludowej. Twórczynie korzystały głównie z przekazów ustnych. Pieśni, które wykonały, nie zostały nigdy wcześniej nagrane czy spisane. Był to kolejny festiwalowy koncert, który otworzył nas na nieznane.

Od Festiwalu biło ciepło, czuliśmy bliskość mimo różnorodności. Dzieliliśmy się swoimi doświadczeniami, wrażliwością, poglądami. Każde ze spotkań festiwalowych, skupiało się na coraz pełniejszym włączaniu widzów w pokazywane dzieła. Tematy i emocje były trudne, ale potrzebne i ważne. Czy się zmieszałam? Nie raz i nie dwa. „To infantylne. Mam płakać?” – usłyszałam w trakcie jednego z wydarzeń. Tak, płaczmy. I nie wstydźmy się tego.

Fot. Magdalena Szulczak

O autorce

Lidia Kępczyńska. Obecna studentka wiedzy o teatrze Akademii Teatralnej. Była aktorka teatru amatorskiego. Przyszła krytyczka i felietonistka. Co robi poza teatrem? Czyta książki pisane przez kobiety. Ogląda filmy kręcone przez Azjatów. Ciągle w biegu między uczelnią a pracą, ale zawsze znajduje czas dla swojej kotki, Lubaszki.

Recenzja Magdaleny Suchockiej z programu filmowego

Magdalena Suchocka

W obrazie

Spotkania z drugim człowiekiem, jego myślą i tym, co chce powiedzieć, są niesamowicie istotne. W końcu dzięki wymianie zdań nie tylko uczymy się empatii, ale i po prostu poznajemy świat. Sztuka jest świetnym narzędziem komunikacji z drugim człowiekiem, a spotkania z nią mogą nas do siebie zbliżać. Festiwal Nowe Epifanie, który zaprosił nas do rozmowy na wiele tematów, w tym roku miał szeroką ofertę artystyczną. Odbyły się spektakle teatralne, również koncerty, filmy i rozmowy z gośćmi. Tegorocznej edycji towarzyszyły projekcje czterech filmów: „Babcia Wandzia” Karoliny Kowalczyk, francuskiego „Adamanta” Nicolasa Philiberta, „Lęku” Sławomira Fabickiego i skandynawskiego „Godlandu” Hlynura Pálmasona. Po projekcjach filmowych odbyły się spotkania m.in. z księdzem Andrzejem Dragułą, Agatą Malendą czy Anną Kiedrzynek, a rozmowy dotyczyły tematów poruszanych w filmach.

„Babcia Wandzia”

Święty Antoni, Pan Jezus, Matka Boska, zupa pomidorowa, Babcia Wandzia i to wszystko w jednym mieszkaniu. Chyba każdy zna taką Wandzię, która ma serce na dłoni, która przytuli, zrobi zupę i bez pytania naleje dokładkę. Przyjaciół najczęściej ma na świętych obrazkach albo na różańcu, ale bywają też na krzyżu, w kościele, w kapliczkach. Każda taka Wandzia przyjmie najbardziej strudzonych, najbardziej głodnych, najbardziej samotnych.

Karolina Kowalczyk, reżyserka filmu krótkometrażowego „Babcia Wandzia” swoim projektem otworzyła sekcję filmową festiwalu. W głównej roli wystąpiła Grażyna Zielińska, której partnerują Filip Orliński, Piotr Kramer i Justyna Fabisiak. Święty Antoni, Pan Jezus i Matka Boska odwiedzają samotną Wandzię, przychodzą na zupę i pogaduszki. Rozmawiają o tym, co wolno w niebie, co tam nudnego, a co radosnego może człowieka spotkać. Bohaterów filmu nie da się nie lubić, mają swoje problemy i troski, a jednak nieustannie mamy wrażenie, że dobrze się bawią. Dowcipna Wandzia łagodzi smutki świętych, a oni dodają jej sił. Czułe rozmowy i czułe spojrzenia – tym siebie obdarowują bohaterowie.

Film, momentami przejmujący, powoduje, że mamy ochotę sami wpaść do Babci na obiad, żeby ani przez chwilę nie czuła się sama. Samotna starość to coraz częściej poruszany temat. Okres pandemii pokazał, jak bardzo trzeba pomagać osobom starszym: czasem potrzebują zrobienia zakupów, transportu do lekarza, kiedy indziej po prostu rozmowy. To właśnie podarowanie komuś swojego czasu może stać się dla nich pretekstem do życia.

„Adamant”

Gdzieś w centrum Paryża, przy brzegu Sekwany, stoi Adamant – całkiem spora barka albo po prostu placówka uspołeczniająca. Przypomina dom na wodzie, drewniana, dwupiętrowa, z tarasem, jest przestrzenią stworzoną dla osób w kryzysie zdrowia psychicznego. Chociaż nikt tam nie mieszka na stałe, nie ma podziału na salon, sypialnie i gabinet, to dla bohaterów filmu jest drugim domem. Przestrzenie w środku przystosowane są dla osób o różnych potrzebach; jest sala, w której maluje się obrazy, albo taka, w której można śpiewać i grać na instrumentach, jest i mała kawiarenka, którą prowadzą przebywający na łódce, jest też przestrzeń przygotowana pod zajęcia ruchowe i pokazy filmów. Funkcjonują tu nawet dyskusyjne kluby filmowe. Ktoś ma dzieci, ktoś inny je stracił, ktoś zupełnie samotny, ktoś kto kiedyś dużo zarabiał, ktoś jest po prostu zagubiony. Paryskie Ktosiowo łączy różne osoby, a najważniejsze, że one same dla siebie anonimowe.

Na przybyłych tam pacjentów czekają psychiatrzy, terapeuci, pielęgniarki, opiekuni. Mniej lub bardziej otwarte osoby opowiadają nam o swoim życiu poza barką i na niej, poznajemy ich historie, problemy, pasje. Obserwujemy, jak funkcjonują z innymi. Niektórzy przychodzą tam codziennie, niektórzy trochę rzadziej, ważne jednak, że mają do czego wrócić. Reżyser z niezwykłą czułością rozmawia z osobami w placówce, które, w miarę upływu czasu, stają coraz bardziej pewne siebie przed kamerą.

Ośrodek działa od 2010 roku i cały czas się rozwija, jest ogromnym wsparciem w rehabilitacji psychospołecznej mieszkańców Paryża. Jednak potrzeba jego istnienia podpowiada nam złą kondycję opieki zdrowia psychicznego we Francji. Pracownicy Adamant dają ludziom widzialność pomimo choroby, pokazują, że mimo przeciwności można dalej funkcjonować w społeczeństwie. Kiedy dorosły otrzymuje diagnozę, najczęściej jest zachęcany do rezygnacji z pracy i odpoczynku. Philibert oddaje głos osobom odwiedzjącym pływający dom, bo mimo że w filmie pojawią się również pracownicy, to on dialoguje z osobami w kryzysie. Najbardziej poruszające są historie i myśli członków ośrodka, którzy sami o sobie mówią „szaleńcy”. Reżyser zatrzymuje na nich spojrzenie, nawet kiedy milczą.

„Lęk”

Samochodem jadą dwie blondynki: siostry Małgorzata (Magdalena Cielecka) i Łucja (Marta Nieradkiewicz), bohaterki filmu „Lęk” Sławomira Fabickiego. Pierwsza to dobrze sytuowana prawniczka, druga to kosmetyczka z dwójką dzieci i mężem.

Ich podróż ma krótsze i dłuższe przystanki, na stacji benzynowej, w stadninie koni, w niemieckim barze. Jedna milczy, a druga chce porozmawiać, czasami się śmieją, czasami na siebie krzyczą, stają w swojej obronie albo obrzucają się obelgami, kiedy indziej płaczą albo leżą w swoich objęciach. Małgorzata jest śmiertelnie chora, Łucja próbuje namówić ją do walki z chorobą, Małgorzata podjęła decyzje, Łucja wiezie ją do Szwajcarii. Siostry udają się do kliniki, w której można dokonać eutanazji.

Podróż dla obu bohaterek jest zupełnie czymś innym, mogłoby się wydawać, że Małgorzata w pełni pogodziła się ze swoim losem, wydaje się mieć wszystko zaplanowane, przygotowane filmiki pożegnalne, listę rzeczy do zrobienia na jej pogrzebie. Tli się jednak w niej pragnienie przeżycia pewnych rzeczy po raz ostatni. z jednej strony zupełnie pogodzona ze swoim losem, z drugiej boi się tego, co będzie się działo i z nią, i z jej siostrą. Dla Łucji podróż to rollercoster emocji, chciałaby zatrzymać ze sobą siostrę jak najdłużej, stara się być silna, ale czasami po prostu potrzebuje sobie ulżyć.

Przyglądamy się ich załamaniom, walce, konfrontacjom z największymi lękami, wiemy, że świadomie cel podróży wskazany przez Małgorzatę zbliża się nieubłagalnie, ale tak jak Łucja pragniemy, żeby chora poczuła ulgę. Ta podróż to prawdziwy test ich charakterów. Słodkogorzki charakter całej podróży jest odzwierciedleniem relacji sióstr. Jedna z końcowych scen, chwila przed odejściem Małgorzaty, jest najbardziej emocjonalna. Łucję przepełnia największy lęk. Pod pretekstem przywiezienia siostrze szminki, w której ta pragnie odejść, ucieka. Przeciąga poszukiwania odpowiedniego koloru kosmetyku, chodzi po galerii, wchodzi do kina, tymczasem Małgorzata czeka na siostrę i wtedy ogarnia ją największy lęk. Ostatecznie Łucja dołącza do niej, a odejście siostry odbywa się w spokoju.

Fabicki lawiruje pomiędzy scenami szczęścia i rozpaczy, napięcie przebija żartem lub ironicznym komentarzem. Pogodzenie się z lękiem i przezwyciężenie go jest tematem filmu. Bohaterki radzą sobie z nim na swój sposób, nie upiększając cierpienia. Nie potrzebujemy w filmie scen nieustannej rozpaczy, żeby zdać sobie sprawę z ogromu bólu, jaki towarzyszy Małgorzacie, nie musimy oglądać silnych i przerysowanych bohaterów tylko prawdziwych, którzy mają swoje słabości.

„Godland”

Klik: pasma lasów, klik: ogromne polany, klik: rozległe morze, klik: doliny, klik: kotliny, klik: rzeki i konne przeprawy. Lucas, duński, nieco mroczny pastor luterański (w tej roli Elliott Crosset Hove), udaje się z misją duszpasterską na Islandię, ma za zadanie wybudować tam nowy kościół. Zabiera ze sobą aparat fotograficzny, którym uwiecznia w szczególności obrazy spotkanych ludzi. Stara się ich słuchać, rozmawiać z nimi, jednak barierą staje się język. Uwidacznia się również konflikt związany z pochodzeniem, pastor i Islandczycy nie potrafią, albo też nie chcą, obdarzyć się zaufaniem.

Nieprzygotowany do podróży Lucas jest pobłażliwie traktowany przez jego zahartowanych towarzyszy wyprawy. Szybko jednak orientujemy się, że to nie kwestie wiary zajmują Lucasa najbardziej. Uchwycenie piękna krajobrazów, ludzi w zwyczajnych sytuacjach, poznanie ich zwyczajów, życia i dołączenie do nich – wydaje się, że Pastor, który miał nawracać i budować kościół, sam go nieustannie poszukuje. W chwilach słabości, które odczuwa coraz częściej, modli się i prosi Boga o siłę. Wewnętrzny mrok maskuje, chowając się za obiektywem aparatu.

Reżyser Hlynur Pálmason zatrzymuje spojrzenia na szumiącym strumieniu, śnieżnej wichurze, martwym koniu czy wzbijających się w niebo ptakach. Wydaje się też, że dzięki tym kadrom Lucas nigdy nie jest sam, nie ważne, z jak dużym zagubieniem spotka się podczas wyprawy. Wyprawa, którą odbywa, okazuje się podróżą w głąb siebie. Wystawiony na próbę musi zmierzyć się ze swoim lękiem, być może także zweryfikować swoje wartości. Ten surowy, choć piękny, film drogi zachęca do zastanowienia się nad sensem własnych przekonań i ich słusznością.

Filmy, które mogliśmy obejrzeć podczas tegorocznej edycji festiwalu Nowe Epifanie, otworzyły dyskusje na wiele ważnych obecnie społecznie tematów. Reżyserzy postanowili wejść z widzami w dialog. Eutanazja i to, jak poradzić sobie z odejściem najbliższych, samotność, widzialność i niewidzialność osób w różnych kryzysach – bohaterowie tych czterech filmów są różni, mierzą się z innymi problemami, a jednak każdy z nich potrzebuje rozmowy. Wszystkich łączy potrzeba bycia z drugim człowiekiem, zwierzenia się. Jedni są samotni jak Babcia Wandzia i chcieliby znowu ugotować komuś zupę, inni, jak Łucja, potrzebują wykrzyczeć, że nie mają już siły, a strach ich przerasta. Niektórzy pragną po prostu z kimś poprzebywać, inni wciąż szukają siebie, ale to przecięcia się z zupełnie obcymi ludźmi gdzieś ich naprowadzają. Twórcy wskazują, jak ważna jest rozmowa, oni ją zaczynają, ale to od nas zależy, czy będziemy ją kontynuować.

Fot. Magdalena Szulczak

O autorce

Magdalena Suchocka. Studentka III roku wiedzy o teatrze w Akademii Teatralnej w Warszawie, w 2023 roku brała udział w wymianie studenckiej i uczyła się na Justus Liebig Universität w Giessen, na wydziale teatrologii stosowanej. Z radością współtworzy zespół Teatru Potem-o-tem, redakcję podcastu Obsceniczni, oraz redakcję magazynu „Głos Dwubrzeża” w ramach festiwalu filmowego Dwa Brzegi. Miłośniczka zespołu Manaam i początków polskiego rapu. Śmieje się w kinie, płacze w teatrze, ale zdarza się jej też na odwrót. Wyznaje zasadę: w kinie można jeść popcorn, a do teatru można przyjść w trampkach.

Recenzja Lidii Kępczyńskiej ze spektaklu „Gusła”

Lidia Kępczyńska 

Czym śpiewak dla ludzi?

Adam Mickiewicz. „Dziady”. Z własnej woli czy nie, wszyscy widzowie, którzy zebrali się w Teatrze Polskim, tę pozycję przeczytali. Poznali. Ale czy zrozumieli? Spektakl „Gusła” w reżyserii Grzegorza Brala jest próbą wystawienia II części „Dziadów” Mickiewicza w sposób nieoczywisty. Łączy przesłanie, jakie przynoszą nam Józio i Rózia z widzeniem księdza Piotra z III części dramatu. Widz mierzy się ze swoimi oczekiwaniami wobec tekstu.

Reżyser sięga dalej niż XIX wiek. Nie zatrzymuje się na romantycznych wyobrażeniach, które znamy chociażby z filmu „Lawa” Konwickiego – mroczny cmentarz jakby wyjęty z wyobraźni Edgara Allana Poego. Obrzęd zostaje przeniesiony w nieokreśloną, prawie pustą przestrzeń. Scena jest zadymiona, skąpana w niebieskim świetle. Jedynymi jasnymi punktami są cztery drewniane filary. Niby niewinny element konstrukcji, ale nieco straszny, bo nie podtrzymujący niczego. Stoją i grożą, jak cztery krzyże.

Uczestnicy obrzędu przychodzą, a raczej skradają się, jak leśne zwierzęta, których skóry mają na sobie. Wchodzą z porożami na głowach. Co to za plemię? Na poły nieludzkie, a jednak spotyka się w cerkwi. Spotyka się też, żeby odprawić dziady, chociaż tytuł spektaklu wyraźnie odcina się od rytuału przywołanego przez Mickiewicza. Na scenie widzimy gusła – mniej znane, mniej określone, bardziej działające na zmysły i wyobraźnię. Nieustanna obecność śpiewu, powtarzanie słów Guślarza przez chór i ani na chwilę niemilknące instrumenty wciągają w obrzęd także nas. Wchodzimy w trans. Jesteśmy gotowi na doświadczanie. Duchy zmarłych nie pojawiają się jako igrające aniołki czy pobladłe upiory. Duchy opętują uczestników obrzędu – o ile to jest opętanie. A co, jeśli przyjmiemy, że ten chór (tak, chór) przyszedł, żeby po raz kolejny odegrać przed sobą zapisany wcześniej rytuał?

Jak msza święta. Nie chodzi o to, żeby znaleźć w Biblii coś nowego, jej tekst się nie zmienia i sensy też nie. Trzeba przeczytać, przeżyć i wyciągnąć z tego lekcję. Tak samo na scenie – obejrzeć, doświadczyć i pobrać naukę. Bo przecież o to chodzi w całym obrzędzie, w tańcach, powtarzanych przez chór frazach, ekstatycznym wirowaniu po scenie i garści kądzieli, która płonie tylko w słowach Guślarza. Jesteśmy świadkami widowiska, które ma zbliżyć bohaterów do nadnaturalnych bytów, do ponadludzkich prawd. Czy jest to jednak możliwe? Czy pojawienie się upiora, który nie reaguje na słowa Guślarza, uwiarygadnia ten rytuał, czy tylko potwierdza jego założoną sztuczność? Odpowiedź na to pytanie każdy musi znaleźć sobie sam. Najpierw powinniśmy wiedzieć, czym jest dla nas obrzęd, czego szukamy we wspólnotowych doświadczeniach. I czy wierzymy, że przez to możemy zbliżyć się do nadnaturalnych bytów…

Na ile „Gusła” Grzegorza Brala mają siłę komentowania naszej małej apokalipsy? Reżyserzy teatralni sięgają po „Dziady”, kiedy chcą znaleźć odpowiedź na pytanie o przyczynę „rozpadającej się rzeczywistości”. Bral nie jest wyjątkiem. Jednak jaką naukę chce nam przekazać? Co według niego jest ważne? Ucieczka w daleką przeszłość, kiedy ludzie byli prostsi, a lasy zieleńsze? Takie stwierdzenie, chociaż kuszące, nie opowiada w pełni spektaklu.

Twórcy przenoszą akcję do zamierzchłych czasów, świtu bogów, „Starej Baśni” Kraszewskiego. A mimo to tekst Mickiewicza pozostaje tekstem Mickiewicza. Te półzwierzęce istoty mówią poetyckim językiem, przez co każą nam raz jeszcze zastanowić się nad sensem tego, co słyszymy. Może ten dobrze znany nam tekst kryje w sobie ponadczasowe prawdy? Może znajdziemy w tych słowach coś, co będzie drogowskazem dla nas samych?

O spektaklu TUTAJ

O autorce

Lidia Kępczyńska. Obecna studentka wiedzy o teatrze Akademii Teatralnej. Była aktorka teatru amatorskiego. Przyszła krytyczka i felietonistka. Co robi poza teatrem? Czyta książki pisane przez kobiety. Ogląda filmy kręcone przez Azjatów. Ciągle w biegu między uczelnią a pracą, ale zawsze znajduje czas dla swojej kotki, Lubaszki.

Recenzja Magdaleny Suchockiej ze spektaklu „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”

Magdalena Suchocka

Modlitwa niewiernego Bonda

To jest end, hold your wdech i count do dziesięciu. Poczuj jak earth move and then usłysz jak po raz kolejny pęka mi serce. Piosenką „Skyfall” rozpoczyna się spektakl „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusza Pakuły. Chcemy siły, odwagi i wytrwałości Bonda, ale nie zawsze potrafimy ją w sobie znaleźć. Czy wystarczy nam do tego… siła wyższa?

Adele śpiewała, żeby dumnie kroczyć i stawiać czoła wszystkiemu, nawet jeśli niebo wali nam się na głowy. Kiedy na scenie pojawia się czterech mężczyzn w ciemnych garniturach wierzymy, że to oni za chwilę zbawią świat. Kto, jak nie tajny agent w służbie Jej Królewskiej Mości, ma odwagę walczyć z najgroźniejszymi wrogami? Tylko że ten Bond ma już dosyć, ten Bond nie chce słuchać żadnych królewskich mości i innych władz: czy to szpitalnych, czy to Kościelnych, nie może już patrzeć na cierpienie własnego ojca.

Dwóch Bondów (albo dwóch Pakułów) siedzi na krzesłach, skierowani twarzą do widowni. Opowiadają o początkach i diagnozie choroby ojca. Szczególnie ważnym elementem na scenie jest Marcin Pakuła, brat reżysera, który odpowiada za muzykę na żywo. Otoczeni są przez czarne rury, niby wielkie zjeżdżalnie, a za ich plecami wisi okrągły ekran, przypominający bondowski spot. Teraz to oni są w spocie. Emocje nimi targają, złość, smutek, chwila radości i ulgi, znowu rozpacz, gniew, karuzela uczuć.

Czasami światło doświetla widownię, jak gdyby Pakuła szukał u nas potwierdzenia i akceptacji swoich emocji. Chwila szczęścia i zaraz znowu w męczarniach trzeba wdrapać się na szczyt. Wydaje się, że ojciec czuje się lepiej, ale wymiotuje i załatwia się pod siebie, przespał całą noc, ale nie ma siły sam pójść do łazienki, trafia pod opiekę lekarzy, ale nie można go zobaczyć, bo na oddziale panują twarde zasady. Tam rządzi najgorszy wróg, Ernst Stavro Blofeld, inaczej lekarz prowadzący, inaczej oddziałowa, inaczej ksiądz.

Rozpaczliwe monologi dwóch aktorów przerywane są humorystycznymi wstawkami Szymona Mysłakowskiego, który wyolbrzymiając, parodiując postaci, rozluźnia atmosferę. Raz jest nadgorliwą i egoistyczną babcią, kiedy indziej księdzem spowiednikiem, pracownikiem zakładu pogrzebowego, sprzedawcą garniturów. Wyskakuje z, zjeżdża po, wchodzi do czarnych scenograficznych rur, jakby krążył i odbijał się w skołtunionych myślach Pakuły. Absurdalne sytuacje z udziałem wcieleń Mysłakowskiego przestają wydawać się tak odrealnione, jak wskazywałyby jego kreacje.

Potajemna, nielegalna rozmowa matki, Pakuły i chorego ojca, która rozgrywa się na dwóch przeciwległych balkonach szpitala, wzbudza narastające poczucie niemocy. Napięcie stale rośnie, proporcjonalnie do ilości leków przyjmowanych przez chorego na raka ojca. Bond i Bond często mówią razem, rytmicznie, czasami powtarzają kolejne zdania, modlą się. Ten James gardzi katolickim środowiskiem i rozmową o wartościach. Jest niewierzący, chociaż z jego opowieści możemy domyślić się, jak wyglądało dorastanie w domu, gdzie opinia Kościoła liczyła się na równi z tym, co mówił ojciec.

Bond chce faktów: jaki jest stan ojca, czy przeżyje, jak mu ulżyć, co zrobić, żeby ojca tak nie bolało? Zawsze można się pomodlić, ale na to już czas minął, teraz trzeba działać, ukrócić cierpienia chorego. Gdzie jest Twoja motywacja i odwaga, Bondzie? Nie wystarcza ci już siła wyższa? Kiedy ktoś cierpi, to trzeba mu pomóc, miłuj bliźniego swego jak siebie samego – miłuj poduszką, miłuj potężną dawką morfiny, miłuj kulką w łeb.

Spektakl prezentuje kilka pożegnań z ojcem: na pogrzebie, podczas mowy wygłaszanej przez Bonda, w przestrzeni fantazji z muzyką meksykańską i radosnymi podrygami w tle oraz w momencie prezentacji serii prawdziwych, pokazywanych od najstarszych do najbardziej bieżących, fotografii ojca reżysera. Mnie wzruszyło zupełnie inne pożegnanie. Tuż przed prezentacją zdjęć, aktorzy przybijają piątki z bratem reżysera, który siedzi za swoim instrumentem. Zbija ją również sceniczny tata, czyli Wojciech Niemczyk. Jest w tym geście coś z wybaczenia ojca, który prosił syna o śmierć, ale syn pozostaje w ogromnym żalu. Myśli o bezradności i braku szacunku do samego siebie wykrzyczane przez aktorów Andrzeja Platę i Jana Jurkowskiego chwytają za serce. To była nie tylko ich modlitwa, ale także reżysera.

Bardzo intymny i szczery spektakl odziera ze złudzeń, że cierpienie uszlachetnia – a na pewno nie w takim stopniu, jak jest nam przekazywane. Pakuła na podstawie autorskiej książki opowiada nam o cierpieniu, o walce z chorobą, którą podejmują również bliscy. Skomplikowane relacje rodzinne, skrajne emocje i nie najlepszy system służby zdrowia w Polsce – wszystko to pokazywane w kontekście wielkiego bólu. Strumień świadomości, dziennik, pamiętnik, emocjonalny rollercoster – modlitwę niewiernego Pakuła puentuje apelem o zalegalizowanie eutanazji. Skoro siła wyższa nie decyduje się na przyniesienie ulgi, to może czas to zrobić samemu? Takich Bondów jest znacznie więcej niż jeden reżyser i dobrze wiedzieć, że nie jest się jedynym.

Fot. Magdalena Szulczak

O spektaklu TUTAJ

O autorce

Magdalena Suchocka. Studentka III roku wiedzy o teatrze w Akademii Teatralnej w Warszawie, w 2023 roku brała udział w wymianie studenckiej i uczyła się na Justus Liebig Universität w Giessen, na wydziale teatrologii stosowanej. Z radością współtworzy zespół Teatru Potem-o-tem, redakcję podcastu Obsceniczni, oraz redakcję magazynu „Głos Dwubrzeża” w ramach festiwalu filmowego Dwa Brzegi. Miłośniczka zespołu Manaam i początków polskiego rapu. Śmieje się w kinie, płacze w teatrze, ale zdarza się jej też na odwrót. Wyznaje zasadę: w kinie można jeść popcorn, a do teatru można przyjść w trampkach.

Recenzja Lidii Kępczyńskiej ze spektaklu „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”

Lidia Kępczyńska 

Dajmy sobie prawo do kruchości

Czy można opisać i ocenić czyjeś intymne doświadczenia? Nawet jeśli przedstawione są w formie przedstawienia teatralnego czy książki? Można tylko przyłożyć je do naszych przeżyć, przeżyć naszych bliskich. Można tylko włączyć się w ich odczuwanie. Mateusz Pakuła nie chowa się za maską, odkrywa przed nami nawet najbardziej niewygodne i wstydliwe myśli. „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” to nie tylko dziennik choroby i straty, to zapis cierpienia, bezsilności i gniewu.

Wielki, przerażający twór o metalowych mackach grozi swoją obecnością. Jest jak wielki wykrzyknik, który mówi: „Nie dajcie się zwieść cynizmowi, to naprawdę jest straszne”. Scenografia zaprojektowana przez Justynę Elminowską wymusza na aktorach wyjście jak najbliżej publiczności. „Raczysko” blokuje część sceny, a jednocześnie buduje w widzach skupienie na słowie, na historii. Z jednej strony to symbol choroby, z drugiej zaś nawiązanie do pracy Marka Pakuły – centralnego bohatera opowieści, granego przez Wojciecha Niemczyka. Macki konstrukcji to zjeżdżalnie, element zaczerpnięty z projektów aquaparków, którymi jako architekt zajmował się ojciec reżysera. Postać rodzica jest niejako częścią tej konstrukcji. Przez większość czasu milczy, ważna jest tylko jego obecność.

Pakuła zdecydował się na sceniczne wystawienie swojej książki. Wydaje się to karkołomnym i wymagającym zadaniem. Jak przenieść na scenę coś tak osobistego? Twórca realizuje to bardzo sprawnie, rozbija narrację na dwie osoby, chociaż, jak sam mówi, wszyscy mężczyźni obecni na scenie są trochę nim samym. Mateusz numer jeden i Mateusz numer dwa, grani przez Andrzeja Platę i Jana Jurkowskiego, są nieustannie wystawieni na nasze spojrzenia. Wobec nas przeżywają gniew, smutek, rezygnację i chwile wzruszenia. Pakuła opisuje bardzo konkretne doświadczenia – wieczorne spotkania przy lodach, maratony teleturniejowe babci Natalii, rak trzustki ojca. Jednak mówi o tym w taki sposób, że każdy, kto mierzył się z chorobą bliskiej osoby, znajdzie tam część siebie.

To nie jest lukrowana historia ubrana w niedopowiedzenia. Pakuła pokazuje wszystko, a jednocześnie stara się trzymać chronologii przebiegu choroby. Eutanazja pojawia się dosyć późno w spektaklu, bo i późno pojawiła się w życiu Marka Pakuły, ojca reżysera. Pojawiła się jako potrzeba, której nie można zrealizować. Eutanazja to nie jest „śmierć na żądanie” to akt miłosierdzia. Nie można pokazać tego dobitniej.

Bohaterowie doświadczają momentów grozy, ale też momentów czułości i wzajemnego wsparcia. To nie jest hollywoodzki film, w którym musi być źle, żeby mogło być dobrze. To po prostu życie, w którym radość, złość i strach nieustannie się mieszają. Widzowie nie wiedzą, co teraz czuje wewnętrznie rozdarty bohater. My też jesteśmy wewnętrznie rozdzierani. „Jak nie zabiłem...” nie zaprasza nas do współodczuwania, tylko zmusza do konfrontacji z nieopisanym cierpieniem. Pakuła bierze nas w posiadanie, nie możemy się mu wyrwać. Możemy tylko dziękować za momenty, w których na scenie pojawia się Szymon Mysłakowski, który rozładowuje napięcie karykaturalnym sportretowaniem ordynatora, babci Natalii, sprzedawcy garniturów i jeszcze kilku postaci. Działa jak wentyl bezpieczeństwa. Nie tylko dla nas, ale także dla samych twórców.

Pakuła decyduje się na przeprowadzenie nas przez swoje emocje szlakiem filmów. Może szuka odpowiedników dla swojego doświadczenia? A może próbuje rozładować wewnętrzne napięcie, zbudować dystans? To nie tylko liczne, wplecione w narrację odniesienia kulturowe i popkulturowe, ale także sposób tworzenia świata teatralnego.

W otwierającej scenie wielki metalowy potwór jest jeszcze ledwo widoczny. Słyszymy piosenkę „Skyfall”, w centralnej części sceny widzimy wielkie białe koło. Spodziewamy się Jamesa Bonda, a dostajemy Marka Pakułę. Wszyscy bohaterowie ubrani są w czarne garnitury – na poły żałobne, na poły szpiegowskie. Reżyser gra z ideą niezniszczalnego i niepokonanego superbohatera – bo przecież jego ojciec był superbohaterem – tylko okoliczności są inne. Spektakl dotyka jeszcze jednego, niezwykle istotnego obecnie tematu. Rozlicza się z maczyzmem, niespełnialnymi oczekiwaniami stawianymi mężczyznom. Bohaterowie to dżentelmeni nowego świata. Nie boją się płakać, nie boją się mówić o swoich emocjach, nie boją się okazywać czułości – nawet wobec ojca. Ze sceny padają słowa: „Kocham Cię, Tatusiu”. To moment największej kruchości Pakuły. Jest to nieoczekiwanie najintymniejszy, najdelikatniejszy moment całego spektaklu. „Ja ciebie też bardzo kocham”.

A w tle tego wszystkiego toczy się pandemia – niepewna przyszłość młodszego brata, szpitale, w których rygorystyczne przepisy upadlają pacjentów jeszcze bardziej niż zwykle. Zmaganie się z chorobą i cierpienie z nią związane nasilają się. W szpitalach brakuje personelu, rodzina nie może odwiedzić ojca, lekarze – niekontrolowani przez nikogo – tyranizują chorych.

„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” diagnozuje problemy polskiego systemu opieki zdrowotnej, ale także problemy wynikające z fanatyzmu religijnego. Ze sceny słyszymy wiele mocnych, może dla niektórych skandalicznych, epitetów. A jednak jest tu miejsce dla religii. „Tata wierzył w Boga. Do samego końca”.

Obecna studentka wiedzy o teatrze Akademii Teatralnej. Była aktorka teatru amatorskiego. Przyszła krytyczka i felietonistka. Co robi poza teatrem? Czyta książki pisane przez kobiety. Ogląda filmy kręcone przez Azjatów. Ciągle w biegu między uczelnią a pracą, ale zawsze znajduje czas dla swojej kotki, Lubaszki.


Fot. Magdalena Szymczak

O spektaklu TUTAJ

O autorce

Lidia Kępczyńska. Obecna studentka wiedzy o teatrze Akademii Teatralnej. Była aktorka teatru amatorskiego. Przyszła krytyczka i felietonistka. Co robi poza teatrem? Czyta książki pisane przez kobiety. Ogląda filmy kręcone przez Azjatów. Ciągle w biegu między uczelnią a pracą, ale zawsze znajduje czas dla swojej kotki, Lubaszki.

Recenzja Aleksego Jakubca ze spektaklu „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”

Aleksy Jakubiec

Umieranie nie ma nic wspólnego ze szlachetnością i godnością człowieka

Jak zrobić spektakl o śmierci? Nie da się wiernie oddać tego, co czuje człowiek umierający, ani co czują bliscy, kiedy jeden z członków rodziny dosłownie niknie w oczach, do tego staje się uciążliwym obowiązkiem. Jak opowiedzieć o swoich emocjach i przeżyciach ze sceny, jednocześnie nie obciążając widza gęstą atmosferą smutku, która chwyta za serce i za gardło?

Mateusz Pakuła napisał książkę o tym, jak nie zabił swojego ojca i jak bardzo tego żałuje, a następnie na jej podstawie zrobił spektakl. Choć jest to produkcja o umieraniu i agonii, to skręcałem się ze śmiechu, kiedy była taka sposobność i zachowywałem powagę, kiedy był czas na refleksję nad treścią.

Śmiech, łzy, obrzydzenie, smutek, wzruszenie, euforia i ulga – „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” to karuzela stanów emocjonalnych zarówno dla widzów, jak i twórców spektaklu. Jest w niej coś urzekającego; historia, choć opowiedziana wprost, każe nam zastanowić się, jaką postawę powinniśmy przyjąć jako społeczeństwo. Słuchamy słodko-gorzkiej opowieści Mateusza Pakuły i jego rodziny, i pomimo tego, że nie wszystko jest o Marku Pakule, zawsze widzimy go w tle. On gdzieś tam jest i cierpi, egzystuje i czeka na upragnioną śmierć.

Warto przyjrzeć się obsadzie aktorskiej i nieoczywistym decyzjom w tej materii. Na scenie widzimy Jana Jurkowskiego i Andrzeja Platę, znanych szerszej publiczności z produkcji Grupy Filmowej Darwin, Szymona Mysłakowskiego, którego talent do modyfikacji głosu został wykorzystany w polskiej wersji „Saturday Night Live”, i Wojciecha Niemczyka, który niejednokrotnie pojawiał się w filmowych produkcjach o tematyce patriotycznej. Na scenie obecny jest również Marcin Pakuła, który dba o oprawę muzyczno-dźwiękową spektaklu, a do tego jest mocno związany z jego fabułą – w końcu jest tu mowa o ojcu jego i jego brata. To właśnie on zakończy spektakl, oddając hołd rodzicielowi.

Obsadę można nazwać wręcz popkulturową i komediową, groteskową. Znane twarze, kabaretowe ekspresje, komicznie odgrywane postaci wyciągnięte wprost z Dario Fo, Brechta czy nawet Kantora (w końcu to Kantor stworzył Teatr Śmierci). Opowiadamy o umieraniu i bólu, ale śmiejcie się, bo tylko śmiech może nas uratować.

Treść spektaklu jest nafaszerowana odniesieniami do popkultury. Zaczynamy od „Skyfall” Adele, kostiumy przypominają czarne garnitury Jamesa Bonda (albo te pogrzebowe), jest „Człowiek ze stali”, Hans Zimmer, Mroczny Rycerz, motyw muzyczny z „Hit me baby one more time”, Coca-Cola i Monster Munch, Gipsy Kings, Paul Anka, Frank Sinatra, dostało się nawet TVP i Norbiemu w „Kole fortuny”. Pakuła nie stroni od groteskowych postaci i zainteresowania kulturą popularną, a to jest charakterystyczne dla jego twórczości. Zabieg ten zbliża widza do twórcy, a także widzów do siebie, bo przecież nie każdy czytał niszowe powieści hiszpańskich literatów i francuskich awangardowych filozofów, ale każdy pił colę, oglądał telewizję i wie, kim są Batman czy Superman. Nie każdy z nas jednak stracił ojca.

Postać ojca w spektaklu jest niemal ciągle obecna: siedząca na wózku inwalidzkim z tyłu sceny, nieobecna wzorkiem, cierpiąca. Pakuła ustami Jurkowskiego i Platy opowiada, jak wahał się, czy zabić swojego ojca – nie z nienawiści, ale z litości. Tata sam go zresztą o to prosił. W Polsce jednak eutanazja jest nielegalna, „nieetyczna” i nadal pozostaje poza mainstreamową debatą publiczną. Pakuła wskazuje co, albo raczej kto, jest odpowiedzialny za taki stan rzeczy – „biskupi i zdewociali katolicy”. Kościołowi katolickiemu obrywa się w tym spektaklu szczególnie. Nie można się jednak dziwić, kiedy to właśnie on hamuje wszelkie próby wprowadzenia legalnej eutanazji, a nawet rozpoczęcia rozmów na ten temat, jednocześnie uszlachetniając śmierć i cierpienie ludzi, którzy jedyne co tracą, to godność, świadomość i szansę na śmierć na własnych warunkach.

Reżyser obnaża hipokryzję i zakłamanie tak instytucji, jak i samych wiernych, których bezmyślność wytyka zarówno w opowieści o umieraniu ojca, jak i w scenie dotyczącej wyborów prezydenckich 2020 roku. Ksiądz spowiednik może wejść na oddział podczas pandemii, syn i żona chorego już nie. Ksiądz, znajomy ojca, odwiedził go tylko raz, a ten umierał długo. Lepiej jest mówić o szlachetnym cierpieniu niż patrzeć, jak bardzo odziera ono z godności chorego niż konfrontować dogmatyczne myślenie z rzeczywistością. Pakuła mówi: „rozmawiajmy o faktach, a nie o wartościach”. A fakty są takie, że umieranie nie ma nic wspólnego ze szlachetnością i godnością człowieka.

„Możemy się cofnąć, Mateusz?”, mówi ojciec do swojego syna. Ale on nie może cofnąć czasu, nie może nawet ulżyć ojcu w cierpieniu. Bije się z myślami, rozważa uduszenie, podanie śmiertelnej dawki morfiny, ale jest bezsilny. Nikt mu w tym nie pomoże, bo panowie w sutannach i dewocja katolicka każą mu patrzeć na powolną śmierć swojego ojca.

Tata w końcu umiera. „To jest jakiś happening” – mówi matka Mateusza na pogrzebie swojego męża. Stypa w ogrodzie odbywa się w atmosferze smutku, ale wyczuwa się również szczęście i ulgę, że ojciec już nie cierpi. W tle słychać Gipsy Kings i zawodzący głos ich wokalisty. Aktorzy wychodzą na scenę ubrani jak stereotypowi Meksykanie w ponczach i sombrerach, z gitarami. Wzruszona publiczność zaczyna się śmiać i ocierać łzy smutku pomieszane ze łzami ze śmiechu. Jeśli robić spektakle o śmierci, to tylko tak.

Fot. Magdalena Szulczak

O spektaklu TUTAJ

O autorze

Aleksy Jakubiec. Student III roku WOT na Akademii Teatralnej w Warszawie. Absolwent Ogniska Teatralnego U Machulskich. Przez 10 lat grał w młodzieżowych zespołach teatralnych. Zainteresowany współczesnym teatrem politycznym oraz twórczością Bertolta Brechta i Tadeusza Kantora. Działa w Samorządzie Studenckim jako senator i specjalista ds. dokumentów. Współtworzy studencki podcast Obsceniczni. Walczy o tytuł najgłośniej śmiejącego się widza w teatrze. Miłośnik popkultury, komiksów i klocków Lego. W wolnych chwilach gotuje i testuje nowe przepisy.

Recenzja Lidii Kępczyńskiej ze spektaklu „Ptaki ciernistych krzewów”

Lidia Kępczyńska 

Kościół, seks i Anja Rubik 

Trzy rzeźby – rozczłonkowany Jezus, który towarzyszy nam podczas wchodzenia do sali teatralnej. Zapach kadzidła, muzyka organowa. Któryś z widzów rzuca komentarz: „Kto umarł?”. Spodziewamy się, że ujrzymy jakiś rodzaj rytuału. I on rzeczywiście się pojawia. Grupa zakonnic i księży z arcybiskupem na czele obchodzi scenę w akcie procesji. Czekamy, co dalej nam pokażą. Ta pierwotna powaga w spektaklu Jędrzeja Piaskowskiego i Huberta Sulimy szybko zostaje przełamana. 

W „Ptakach ciernistych krzewów” jesteśmy widzami teatrzyku przygotowanego przez duchownych. Karykaturalne odegranie siedmiu grzechów głównych zdradza nastrój i konwencję, które towarzyszyć nam będą przez cały spektakl. Oglądamy ośmieszone i przerysowane sceny, które dzieją się za zamkniętymi drzwiami parafii, seminariów i zakonów. Szybko zapominamy, że oglądamy teatrzyk odgrywany przez bohaterów spektaklu. Przyjmujemy, że rzeczywistość sceniczna jest taka wykrzywiona i tak niepokojąco śmieszna. Zauważamy w niej wyraźne konsekwencje czy przetworzenia tego, co możemy obserwować już teraz w Polsce.  

Arcybiskup ubrany w fioletową połyskującą szatę, która bardziej niż ornat przypomina suknię wieczorową. Jak zobaczymy za chwilę, przewożony jest na ozdobionym fioletowymi kryształkami wózku inwalidzkim. Z jednej strony wymaga opieki ze strony innych, ale z drugiej budzi respekt i strach. Mimo swojej niesprawności sprawia, że wszyscy muszą się z nim liczyć. Jest jak rozpieszczone dziecko, które straciło już swój urok.  

To on jest centralną postacią teatrzyku. Dziś są jego urodziny. Gdzie urodziny, tam są i prezenty. Koperta, koperta i koperta. Świętowanie przerywa faks nadany z Watykanu. Czy to sam papież chce złożyć życzenia? Niestety, to tylko Czwarta Tajemnica Fatimska. Rozczarowaniom nie ma końca, bo papież ogłasza rozwiązanie Kościoła – ludzie mają się bawić i cieszyć w świątyniach bez księży. Arcybiskup miałby duży problem, ale na szczęście przezorny kleryk rusza z pomocą. Ogłasza papieża antychrystem, a Kościół w Polsce nadal może trwać.  

Całość tego przedstawienia w przedstawieniu jest absurdalna, plastyczna, jakby wykonana z gumy do żucia. W tle wisi biała kotara, która kojarzy się z prostą sceną zaimprowizowaną w przyparafialnym kółku teatralnym. Wspomniany już rozczłonkowany Jezus, który nie niepokoi, ale czuwa. Symbol twórczej rekonstrukcji. Bez twarzy naznaczonej bólem, ograniczony tylko do ciała. Bo właśnie na nim będziemy się skupiać – na ciele i jego potrzebach.   

I co z tym seksem? On jest, towarzyszy postaciom przez cały spektakl. Niewulgarny, ale czuły. Przez chwilę można pomyśleć, że bohaterowie przedstawienia bronią się przed nim rękami i nogami, ale oni po prostu go nie znają. Gdy wspominają o fizycznym aspekcie miłości, mówią z niewinnością i szczerą ciekawością. Jak dzieci. Bo właśnie tak się ich traktuje. Nie mają dostępu do edukacji seksualnej. Ich fizyczne potrzeby są ignorowane. Młody ksiądz otrzymuje lekcję, co powinien robić codziennie po wieczornej modlitwie. Musi szybciutko wziąć jakieś czyste skarpetki, założyć je na łaputki i leżeć z rączkami na kołderce. Żeby tylko zdążyć przed grzechem!  

Niby przenosimy się dziesięć lat do przodu. Do świata, w którym Anja Rubik staje się orędowniczką zmian w polskim Kościele, w którym istnieją grupy wsparcia dla duchownych w kryzysie wiary. A mimo to jesteśmy tu i teraz. W Teatrze Powszechnym, w którym jedna z zakonnic zobaczyła „Klątwę” Olivera Frljicia. W Warszawie, w której Akademia Teatralna próbuje rozwiązać kwestię przemocowych praktyk wykładania sztuki aktorskiej. To nie jest tylko oczko puszczone w stronę publiczności. To także wyraźne zarysowanie rzeczywistości, którą komentujemy.   

Zakończenie przedstawienia nie zmienia konwencji ani języka, jakim posługują się postacie. Wciąż z dystansem i humorem, tylko że bohaterowie są sympatyczniejsi, bardziej nasi. Przedstawiają się nam, krótko mówią o sobie, swoich doświadczeniach i zainteresowaniach. Imiona postaci to prawdziwe imiona aktorów, a ich „staż w branży” pokrywa się z latami pracy jako aktorzy. Ksiądz Franek to Karol Franek Nowiński, siostrę Emilię gra Emilia Piech, arcybiskup Jerzy to Jerzy Pożarowski. Pod pozostałymi imionami kryją się Michalina Rodak, Michał Surówka, Małgorzata Trofimiuk i Adam Graczyk. Tylko Małgorzata Witkowska chowa się za rolą. Ale to możemy zrozumieć, Anja Rubik jest tylko jedna. Prowadzona przez nią rozmowa jest wyłącznym sygnałem, że to, co widzimy na scenie, możemy odczytywać w kontekście sytuacji polskiego teatru. Nikt nie wraca do tego wątku. Nikt nie sili się na porównywanie sytuacji polskiego Kościoła z sytuacją polskiego teatru, ale ziarno zostało zasiane.  

Świat, który widzimy, nie jest idealny. To, że istnieją grupy wsparcia, w których osoby duchowne mogą otwarcie porozmawiać o miłości, wierze, swoich marzeniach i problemach, nie oznacza jeszcze, że problem pedofilii wśród księży został rozwiązany albo wypracowane zostały metody pomocy osobom poszkodowanym. Siostra Gosia każe arcybiskupowi wyrecytować zasady, jakimi powinien kierować się Kościół, a które grupa wspólnie ustaliła. Numer jeden, numer dwa, numer trzy. Co po tym dekalogu, skoro usłyszeliśmy go tylko my? 

Tylko jedna osoba uczestniczy w zajęciach jakby z przymusu. To arcybiskup, który nie tylko odgrywa arcybiskupa, ale rzeczywiście nim jest. Najstarszy z nich wszystkich, cyniczny i zastały w swoich przekonaniach. To on jako jedyny wyłamuje się z grupy i nie podziela ich chęci zmian. Wzbrania się przed uczestniczeniem w drugiej części zajęć i nie chce wyjawić nam swojego marzenia miłosnego. Słyszymy tylko o marzeniu funeralnym: „A gdyby tak spocząć w katedrze? Przecież można tam zmieścić niewielki monumencik”. Inni są bardziej skłonni do podzielenia się tym, czego chcieliby doświadczyć. Co by było, gdyby parafię prowadziły dwie siostry zakonne? A przed plebanią stała fontanna przedstawiająca Maryję i Maryję w towarzystwie delfinów? Rozmarzyliśmy się. Ale rzeczywistość nie daje o sobie zapomnieć.  

Ostatnia scena dzieje się jakby poza tym światem – z przytłumionym światłem i z ciszą w tle. Scena, w której Jerzy odbiera telefon od wojewody. Mówi i zachowuje się w ten sam sposób, co wcześniej skarykaturowana przez niego postać arcybiskupa. Brakuje tylko wózka. Jego chciwość i obłuda są przygnębiającym sygnałem, że mimo prób i chęci ze strony księży i sióstr zakonnych, system pozostaje taki sam. Choćby sama Anja Rubik próbowała walczyć o lepszy Kościół, to na drodze do zmian wciąż stoją wysoko postawieni urzędnicy kościelni, którzy zamiatają problemy pod dywan. 
 
Fot. Natalia Kabanow

O spektaklu TUTAJ

O autorce

Lidia Kępczyńska. Obecna studentka wiedzy o teatrze Akademii Teatralnej. Była aktorka teatru amatorskiego. Przyszła krytyczka i felietonistka. Co robi poza teatrem? Czyta książki pisane przez kobiety. Ogląda filmy kręcone przez Azjatów. Ciągle w biegu między uczelnią a pracą, ale zawsze znajduje czas dla swojej kotki, Lubaszki.

Recenzja Magdaleny Suchockiej ze spektaklu „Ptaki ciernistych krzewów”

Magdalena Suchocka

Jesteśmy w jednej parafii

Zapach kadzidła i dźwięki dzwonów to pierwsze doświadczenia tego spektaklu. Siadam wśród wyczekującej widowni, gaśnie światło i naprawdę mam poczucie, że jak tylko pojawi się ksiądz to wszyscy wstaną. Jednak siedzimy, a bohaterowie wychodzą z ciemności zakamarku sceny. Za chwilę staną się bardziej widzialni. „Ptaki ciernistych krzewów” to zeszłoroczna produkcja Teatru Polskiego w Bydgoszczy w reżyserii Jędrzeja Piaskowskiego.

To nie jest msza święta, tylko jubileusz trochę kampowego arcybiskupa Jurka. Aktor Jerzy Pożarowski ubrany w fioletową sutannę przypominającą bardziej suknię balową siedzi na cekinowo-różowym wózku inwalidzkim. Vatifax, czyli wiadomość z samego Watykanu, przerywa celebrację: papież ujawnia Czwartą Tajemnicę Fatimską, która głosi: Boga czcimy najprostszą miłością.

Duchowni starają się odnaleźć wobec zaistniałej sytuacji, zlekceważonej przez arcybiskupa i jego sekretarza. Wszystko to oglądamy na tle rozczłonkowanego ciała, czyli tułowia z wbitymi drewnianymi patykami, nogami podobnymi do tych Jezusa na krzyżu i ręką niby relikwią ze stygmatem. Po prawej stronie sceny stoi szafka, w której znajdą się fax, ale i skarpetki na dłonie, chroniące przed grzechem samomiłości. Ciało, tutaj poranione, skrzywdzone, odzwierciedla stan psychiczny naszych bohaterów niszczonych przez autorytarny system Kościoła.

Szeroki spot oświetla bohaterów przez większość czasu tej części spektaklu, a my mamy wrażenie podglądania zakrystialno-kulisowych rozterek duchownych. Młody i zagubiony ksiądz chce dowiedzieć się, czym jest miłość, czy jest w stanie ją w ogóle poczuć, wypełniona złością i frustracją zakonnica usiłuje utrzymać śluby milczenia, inna odpływa w swojej wizji. Wszystkie pytania i niepokoje kumulują się we wstrząsającym monologu jednego z księży o tym, jak wysłuchał historii o molestowaniu nieletniej, a mimo to nie zareagował. Wygłasza go w obecności ciała-lalki ofiary, coraz bardziej zbliżając się do widowni. Napięcie narasta i sytuacja nagle zostaje przerwana.

Trafiamy na sesję terapeutyczną dla osób duchownych prowadzonych przez Anję Rubik, która porzuciła karierę supermodelki na rzecz edukacji nieuświadomionych księży i sióstr zakonnych. W tej roli aktorka Małgorzata Witkowska kreuje postać przypominającą życiową coachkę, a nawet duchową przewodniczkę. Zaprasza nas do parafii, ale nie otoczonej kościelnym murem, tylko grupą ludzi. Scena rozświetla się, scenografia ustawiona jest teraz w kącie sceny, Anja proponuje nam wszystkim chwilę przerwy. Zostajemy poczęstowani wodą i poznajemy księdza Franka, Michała, Adama, Jarka oraz siostry Emilię, Gosię i Michalinę. Po chwili dowiadujemy się, że pierwsza część była ćwiczeniem podczas procesu terapeutycznego. Zebrani powiernicy Kościoła biorą udział w czymś na kształt edukacji seksualnej i psychoterapii. Bohaterowie, realizując kolejne ćwiczenie, odgrywają przed nami krótkie scenki o swoich najskrytszych marzenia. Od miłości dwóch księży na początku swojej duchowej drogi, przez sielankowe wspólne życie zakonnic na plebanii, po próbę odnalezienia akceptacji matki. W jednej ze scen o marzeniach zakonnica Gosia podsiada widza i opowiada nam, jak należy szukać w sobie otwartości na różnorodność. Proponuje sposób na odnalezienie się w zupełnie nowej sytuacji.

Duchowni pragną bliskości z drugą osobą, akceptacji, wolności wyboru, okaleczeni przez system dogmatu, wydają się zagubionymi dziećmi. Niespodziewanie Anja i nam daje szansę na podzielenie się swoimi historiami, w końcu już od połowy spektaklu daje do zrozumienia, że współuczestniczymy w terapii. Może nie tylko duchownym brakuje chwili refleksji nad obecnym pojęciem miłości? Oto możemy wejść na scenę i opowiedzieć o swoich marzeniach, a nawet spróbować je zwizualizować. Każdy ma czas i przestrzeń na wypowiedzenie się w swojej parafii. Ostatnim ćwiczeniem tej sesji jest zaproponowana przez bohaterów lekcja pocałunków. Ciepła i intymna scena obcowania samego ze sobą pomaga bohaterom odnaleźć czułość w sobie i do siebie. Anja z uwagą przeprowadza podopiecznych przez proces, chociaż nie wszyscy biorą w nim udział. Arcybiskup Jurek pozostaje z boku, obserwuje i nie próbuje. Jego postawa odzwierciedla wątpliwości, które nachodzą nas, kiedy zastanawiamy się, czy zmiany w Kościele katolickim mogą nastąpić.

Twórcy postanowili opowiedzieć o problemie pojmowania miłości w Kościele, ale i seksualności człowieka. Z poczuciem humoru, ale i grzęznącym w gardle głosem, zapraszają do współodczuwania. Zamiast intensywnych scen przemocy i radykalnych rozwiązań scenicznych zaprosili nas do stworzenia, mniej lub bardziej aktywnie, przestrzeni wspólnej parafii. Towarzyszyliśmy bohaterom, obserwowaliśmy to, jak tworzą lub niszczą wspólne relacje. Spektakl jest nie tylko o potrzebie zmiany, ale też o poczuciu wolności, odnajdywania swojego głosu samemu i wspólnie. Czasem jest ciepłym grupowym uściskiem, a kiedy indziej rosnącą z niemocy frustracją.

Fot. Magdalena Szulczak

O spektaklu TUTAJ

O autorce

Magdalena Suchocka. Studentka III roku wiedzy o teatrze w Akademii Teatralnej w Warszawie, w 2023 roku brała udział w wymianie studenckiej i uczyła się na Justus Liebig Universität w Giessen, na wydziale teatrologii stosowanej. Z radością współtworzy zespół Teatru Potem-o-tem, redakcję podcastu Obsceniczni, oraz redakcję magazynu „Głos Dwubrzeża” w ramach festiwalu filmowego Dwa Brzegi. Miłośniczka zespołu Manaam i początków polskiego rapu. Śmieje się w kinie, płacze w teatrze, ale zdarza się jej też na odwrót. Wyznaje zasadę: w kinie można jeść popcorn, a do teatru można przyjść w trampkach.

Recenzja Aleksego Jakubca ze spektaklu „Ptaki ciernistych krzewów”

Aleksy Jakubiec

To nie jest kraj dla sióstr i księży

Aby nakreślić problem poruszony w „Ptakach ciernistych krzewów” Jędrzeja Piaskowskiego, musimy zrozumieć, że człowiek posiada pewne ludzkie cechy, które instytucja Kościoła katolickiego uważa za grzeszne i bezbożne. Człowiek przynależy do królestwa zwierząt, myśli abstrakcyjnie i jest zdolny do miłości. Z byciem zwierzęciem wiążą się jednak potrzeby fizjologiczne. Jedną z takich potrzeb jest kontakt intymny, w skrócie – seks. Oprócz tego człowiek zakochuje się i ma potrzebę bliskości. Jak racjonalnie wytłumaczyć celibat, brak partnerów życiowych oraz kontaktów seksualnych w strukturach Kościoła katolickiego? Jeśli Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, to dlaczego jednocześnie miałby zabraniać mu być człowiekiem? Jeśli Bóg jest miłością, dlaczego zabrania duchownym kochać?

Spektakl, który można było zobaczyć w warszawskim Teatrze Powszechnym w ramach Nowych Epifanii, ma budowę dwupoziomową: na początku widzimy scenę ujawnienia Czwartej Tajemnicy Fatimskiej połączoną z rozterkami sióstr zakonnych i księży, które dotyczą właśnie sfery miłosnej i seksualnej. Po godzinie spektaklu okazuje się, że wszystko było tylko scenką odgrywaną przez grupę terapeutyczną zakonnic i księży prowadzoną przez Anję Rubik (w tej roli Małgorzata Witkowska). Poznajemy zarówno historię Anji, która zdecydowała się być terapeutką dla duchownych w kryzysie wiary oraz życiorysy uczestników: młodego księdza Franka, księdza Adama, księdza Michała, siostry Michaliny, siostry Gosi, siostry Emilii oraz starego doświadczonego arcybiskupa Jerzego, na którego koledzy i koleżanki mówią Juruś. Każde z nich jest inne i niesie inny „krzyż”, jednak wszyscy bohaterowie i bohaterki sceniczne (oprócz Anji Rubik) przeżywają kryzys wiary związany ze swoją seksualnością i uczuciami wobec innych.

Reżyser nie zapomniał również o ważnym temacie, jakim jest niedojrzałość emocjonalno-seksualna księży, która w skrajnych przypadkach może skutkować aktami pedofilskimi. Piaskowski zadbał jednak o to, aby nie obciążać widza emocjonalnie i w następnych scenach kazał postaci Jerzego tłumaczyć, jak będzie wyglądać reforma Kościoła katolickiego. Najsmutniejszą refleksją po spektaklu jest to, że każda z postaci pokazanych na scenie faktycznie tłumi w sobie popędy albo wręcz żyje w skrajnej obłudzie. Choć niektóre postawy były jednoznacznie zaprezentowane jako złe, odgrywane postaci zostały potraktowane z wielką empatią, czułością i humanizmem, której zdecydowanie brakuje w spektaklach traktujących o Kościele katolickim.

„Ptaki ciernistych krzewów” to nie pierwszy tekst kultury poruszający problem seksualności w Kościele. Sam tytuł spektaklu nawiązuje do miniserialu z lat 80., a ten powstał na podstawie powieści. Nie trzeba daleko szukać, aby natknąć się na film z 2013 roku pod tytułem „W imię…” autorstwa Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta. Opowiada on o księdzu Adamie (Andrzej Chyra), który pracuje z trudną młodzieżą w nowo objętej parafii. Spotyka on na swojej drodze Blondyna i Dynię, którzy przypomną mu o jego tłumionej orientacji seksualnej oraz fakcie, że uciekł przed nią w stan duchowny.

Nawet kino światowe zaczęło interesować się życiem intymnym stanu duchownego, a w szczególności widać to w serialu „Młody/Nowy Papież” Paola Sorrentina. W 2016 roku znany włoski reżyser nie pochylał się nad szeregowymi prezbiterami i siostrami, a pokazywał elitę kościelną i jej zmagania z dogmatami Kościoła. Szerokie spektrum charakterologiczne postaci w serialu pozwala poruszyć mnogość problemów, jednak temat miłości i seksu w Kościele zdecydowanie wybija się na pierwszy plan. Na wspomnienie zasługuje również „Benedetta” – film o Benedetcie Carlini, która była włoską mistyczką, siostrą zakonną, utrzymującą bliskie kontakty z innymi zakonnicami. O dużej sile oddziaływania tych tytułów na dyskusję i opinię publiczną może świadczyć fakt, że filmy i serial spotkały się z głośnymi protestami środowisk katolickich, które organizowały na przykład protesty pod kinami, które emitowały jeden z filmów (sam byłem świadkiem takiego protestu, kiedy pracowałem w stołecznym kinie Atlantic).

Na scenie znajdują się trzy rzeźby: ręka ukrzyżowanego Chrystusa, jego nogi oraz tułów poprzebijany strzałami. Nie jest to jednak tułów Jezusa Chrystusa. Rzeźba ta nawiązuje do znanej już formy prezentacji figury świętego Sebastiana. Dlaczego akurat on? Św. Sebastian został okrzyknięty nieoficjalnym patronem homoseksualnych mężczyzn dzięki wielu przedstawieniom, na których jest zaprezentowany półnagi ze znaczącą tężyzną fizyczną.
Scenograficznie spektakl prezentuje się zaskakująco dobrze, łącznie z retro sutannami i habitami zrobionymi z koronki lub materiałów posiadających wyraźną teksturę. Na pochwałę zasługuje również światło, które otula aktorów i nadaje całości lekko fantastycznego klimatu.

Niestety ze sceny Teatru Powszechnego do rzeczywistości jest daleka droga. Fantastyka to jedyne, co możemy zobaczyć w spektaklu. Na jak pięknym żylibyśmy świecie, gdyby jeden ksiądz odprawiał mszę dla parafian w momencie, kiedy jego mąż, ksiądz, spowiadał wiernych? Fikcją wydaje się dzisiaj to, że dwie kobiety, kapłanki, mieszkają razem na plebanii i służą swoim wiernym oraz Bogu we wspólnej miłości. Jednak tak jak w fikcyjnej spektaklowej Czwartej Tajemnicy Fatimskiej, tak i w rzeczywistości: kiedy to nastąpi nie będzie już Kościoła, nie będzie kobiety i mężczyzny, bo wszyscy będziemy żyć w miłości, którą jest Bóg. 

Fot. Magdalena Szulczak

O spektaklu TUTAJ

O autorze

Aleksy Jakubiec. Student III roku WOT na Akademii Teatralnej w Warszawie. Absolwent Ogniska Teatralnego U Machulskich. Przez 10 lat grał w młodzieżowych zespołach teatralnych. Zainteresowany współczesnym teatrem politycznym oraz twórczością Bertolta Brechta i Tadeusza Kantora. Działa w Samorządzie Studenckim jako senator i specjalista ds. dokumentów. Współtworzy studencki podcast Obsceniczni. Walczy o tytuł najgłośniej śmiejącego się widza w teatrze. Miłośnik popkultury, komiksów i klocków Lego. W wolnych chwilach gotuje i testuje nowe przepisy.

Recenzja Lesi-Stefanii Michalevic ze spektaklu „Ptaki ciernistych krzewów”

Lesia-Stefania Michalevic

Odległość między wiarą a miłością

„Zgodnie z intencjami twórców i twórczyń przedstawienie dotyka problemu instytucji religii wobec seksualności człowieka. Ci z Państwa, którzy nie akceptują takiej tematyki w sztuce, mają możliwość zwrotu opłaty za bilety w kasie Teatru” – te słowa rozpoczęły spektakl „Ptaki ciernistych krzewów. Rzecz o miłości w kościele” Teatru Polskiego w Bydgoszczy w reżyserii Jędrzeja Piaskowskiego we współpracy z Hubertem Sulimą. Pokaz miał miejsce w warszawskim Teatrze Powszechnym w ramach Festiwalu Nowe Epifanie. Zarówno ja, jak i ludzie dookoł, skanowaliśmy wzrokiem widownię w oczekiwaniu, czy ktoś opuści salę. Wszyscy jednak zostali na miejscach. Dopiero po dwóch godzinach przedstawienia, zostawszy na rozmowę z reżyserem i autorką książek „Dzieci księży” i „Zakonnice odchodzą po cichu”, Martą Abramowicz, dowiedzieliśmy się, że sytuacje, kiedy ludzie wychodzili tuż przed rozpoczęciem spektaklu zdarzały się, choć rzadko.

Na początku scenografia składała się z części ciała: nóg, złożonych w sposób, w jaki je widzimy u Jezusa na krzyżu, tułowia, który jest nabity drewnianymi patykami, przypominającymi strzały, i wyciągniętej ręki, która jest nieproporcjonalnie duża w stosunku do pozostałych części. Możemy się zastanawiać, czy to przypadek, a może jest ona wyciągnięta w prośbie o zbyt wiele. Zza sceny pojawia się Jerzy Pożarowski w roli arcybiskupa, którego na różowym, obsypanym brokatem wózku, wwozi skromnie ubrany Adam Graczyk, odgrywający sekretarza. Za nimi idzie dwóch księży ze świecami w rękach i cztery zakonnice, dwie z nich mają na sobie naszyjniki z dużych czerwonych serc. Cały ten obraz przypomina małą procesję, która kilka razy przechodzi wokół sceny, po czym księża zdmuchują świece, a przed widzami zostają siostry zakonne. W trochę przerysowany sposób pokazują siedem grzechów i siedem cnót boskich, po czym wprowadzają widza do świata przedstawionego na scenie. Dowiadujemy się, że jest rok 2034, imieniny arcybiskupa. Dostaje on pozdrowienia od osób siedzących dookoła, po czym okazuje się, że przyszedł faks: Papież ujawnia Czwartą Tajemnicę Fatimską, zgodnie z którą Matka Boska nakazuje rozwiązanie Kościoła jako instytucji. Arcybiskup jednak stwierdza, że nie wyobraża sobie, co by się stało z Kościołem, gdyby reagował na każdy faks z Watykanu.

W następnych scenach sekretarz rozmawia z arcybiskupem jakby ten był dzieckiem, wyciera mu łzy wacikami, przypudruje twarz, „lekko” maluje usta. Następnie przychodzi jeden z młodych księży (odgrywany przez Karola Franka Nowińskiego) z pytaniem o miłość – czym ona jest – ale w odpowiedzi słyszy jedynie, że musi poćwiczyć spowiadanie. Chwilę później ksiądz zwraca się z tym pytaniem do zakonnicy, która prowadzi lekcje o masturbacji i mówi, że jeśli w trakcie onanizmu będzie miał na rękach skarpety, uniknie interakcji z grzechem. Każda z wymienionych sytuacji wywołuje śmiech na widowni przez swoje przerysowanie, jednak już za moment Michał Surówka w roli drugiego księdza opowiada historię o pedofilii; o swoim przyjacielu z seminarium, który gwałcił dwunastoletnią dziewczynkę. O tym, jak ten przyjaciel podzielił się szczegółami z Michałem, po czym nagle zniknął. Po raz kolejny słyszymy o tym, o czym ostatnio mówi się wiele, ale Michał przypomina: wciąż mówi się mało, wciąż nie jest wystarczająco.

W tym miejscu kończy się to, co określiłabym jako pierwszą część spektaklu, choć trudno w łatwy sposób podzielić to przedstawienie. Jędrzej Piaskowski i Hubert Sulima mistrzowsko balansują pomiędzy poważnymi tematami a wprowadzeniem drobnych żartów, przez co moja uwaga jako widzki ani na chwilę się nie rozproszyła. Przez cały czas czułam, że obserwuję coś, co w każdym sensie przemawia do mnie, do starszej pani siedzącej po prawej stronie ode mnie, do starszego pana po lewej, do młodego chłopaka w rzędzie za mną. Czułam, że wspólnie doświadczamy czegoś niesamowitego. I mimo że wydawało się, że tyle słyszeliśmy już na temat przemocy w Kościele, nikt jeszcze nie mówił o tym w taki sposób: ani z zewnątrz, ani z wewnątrz – skądś pośrodku.

W umownie drugiej części zakonnice zdejmują welony. Małgorzata Witkowska występuje w roli byłej top modelki i autorki programu wychowania seksualnego dla dzieci, która teraz prowadzi warsztaty dla ludzi Kościoła. Dowiadujemy się, że w zeszłym tygodniu każdy musiał przygotować i zaprezentować swoje marzenie. Fantazje są różne, ale mają jedną wspólną cechę: są o miłości. O tym, jakby młody ksiądz chciał opowiedzieć matce, że kocha drugiego księdza, a ona by to przyjęła. O tym, jak młoda zakonnica myśli o swojej koleżance, o tym, jak chłopak w seminarium udaje, że umie grać na gitarze tylko po to, by akompaniować przyjacielowi, w którym jest zakochany, którego pocałuje i z którym później już nigdy nie będzie rozmawiał, co jak po czymś takim się rozmawia? Jedna z zakonnic, grana przez Emilię Piech, powiadamia siostry (Małgorzatę Trofimiuk i Michalinę Rodak), że je zostawia, że jedzie do Warszawy, bo kocha teatr i chce zostać aktorką. Postać stworzona przez Małgorzatę Witkowską zachwyca się każdą historią. Obsypuje gratulacjami, dziękuje za przedstawione marzenie i życzy, aby ono się spełniło. W międzyczasie arcybiskup zauważa, że jego marzeniem jest to, by został pochowany w kościele i nie rozumie, dlaczego ono nie pasuje do pozostałych.

Śmieję się razem z ludźmi dookoła. Płaczę i wiem, że nie ma sensu wycierać łez. I wierzę, chcę wierzyć w każdą z opowiedzianych historii, chcę wierzyć, że w 2034 będzie się mówiło o miłości w Kościele, że matka księdza pokocha jego partnera tak samo jak własnego syna, że była zakonnica zostanie aktorką. Spektakl jednak się kończy, a ja, poszukując dodatkowych informacji, dowiaduję się, że w zeszłym roku, w dniu premiery, akcja była osadzona w roku 2033. Po tak wzruszającym i przenikliwym przedstawieniu nie chcę mi się wierzyć, że odległość pomiędzy wiarą a miłością nie maleje. Pomijając już to, że między dwoma tak głębokimi pojęciami ona w ogóle istnieje.

Fot. Magdalena Szulczak

O spektaklu TUTAJ

O autorce

Lesia-Stefania Michalevic. Studentka trzeciego roku wiedzy o teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie, pochodzi z Białorusi, mieszkała w Ukrainie. Od maja do czerwca 2022 roku prowadziła zajęcia artystyczno-teatralne dla dzieci uciekających przed wojną, współpracowała przy prowadzeniu artterapii dla kobiet, w październiku 2023 roku została przyjęta do Szkoły Młodego Pisarza. Pisze dramaty, prozę i wiersze w językach białoruskim, polskim i ukraińskim. Zachwyca się współczesną twórczością Belarus Free Theatre, spektaklami Małgorzaty Wdowik, teatrem dokumentalnym.

Recenzja Aleksego Jakubca z filmu „Adamant”

Rzadko spotyka się filmy pochylające się nad problemami osób z chorobami psychicznymi. A takich chorób jest wiele: od „błahych” zaburzeń jak ADHD, przez depresję, paraliżujące fobie społeczne, aż po schizofrenię. Oczywiście w długiej historii kinematografii znajdziemy takie tytuły jak „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Przerwana lekcja muzyki”, „Piękny umysł” albo cała sekwencja z „Doktora House’a”, jednak z perspektywy czasu są to pozycje bardzo krzywdzące zarówno dla osób w nich przedstawionych, jak i dla pracowników ochrony zdrowia.

„Adamant” Nicholasa Philiberta, choć nie jest filmem fabularnym, tylko dokumentem, zawiera w sobie ogromne pokłady czułości, humanizmu i zwykłego ludzkiego zrozumienia; wglądu w ludzki umysł. Oto pacjenci psychiatryczni o szerokim spektrum zaburzeń spędzają czas na barce zacumowanej przy jednym z paryskich mostów. Rysują, malują, przyrządzają posiłki, kawę, mają zajęcia ruchowe i muzyczne. Każdy z nich jest inny, każdy ma inną historię do opowiedzenia. Oczy są zwierciadłem duszy, a w oczach obecnych w Adamant można zobaczyć doświadczone życiem dusze i ciała.

„Ludzie siedzący tutaj nie wiedzą, że są aktorami” – mówi jeden ze stałych bywalców barki popijający kawę za sześćdziesiąt eurocentów. Oczywiście mówił on o aktorach dla reżysera, do jego dokumentu, ale widz może rozumieć przez to coś więcej. Oto aktorzy życia, grający najtrudniejsze role. Największą zaletą ruchomej pocztówki Philiberta jest jego sposób patrzenia na świat: cierpliwy, czuły, empatyczny. Daje wybrzmieć ciszy, nie spieszy się tak jak jego bohaterowie, nie ucina rozmów. Poetycko maluje przed nami obraz ekosystemu Adamant, który właśnie szykuje się do obchodów dziesięciolecia klubu filmowego.

Choć tempo filmu może być nużące, jest to zabieg, który odzwierciedla tryb pracy z pacjentami psychiatrycznymi. Kamera przygląda się im, daje im tyle czasu, ile potrzebują, przysłuchuje się ich historiom, patrzy na ich sztukę. Daje przestrzeń osobom, które tej przestrzeni potrzebują najbardziej. Paryski Adamant jest miejscem, gdzie „nienormalni” stają się normalni; gdzie znika systemowa niewidzialność i społeczna nadwidzialność. Film zdaje się być, lub po prostu jest, afabularny: nie podąża za jednym konkretnym wątkiem, pewne kwestie zostawia otwarte, inne bezpowrotnie zamyka. Otwarty ekosystem Adamant pozwala na upływ czasu, pozwala na wolność działania i wypowiedzi. Kiedy Kristen Stewart wręczała Nicolasowi Philibertowi nagrodę za najlepszy film na 73. Berlinale, reżyser zapytał: „Are you crazy?”. Żart działał na dwóch płaszczyznach, podkreślając jednocześnie tematykę filmowego dzieła. To „szaleństwo” stało się normalnością na barce zacumowanej na Sekwanie.

Duża część filmu poświęcona jest ciszy, lecz nie jest to cisza wynikająca z braku zawartości. Cisza wypełnia kadry i ujawnia to, co niewidoczne. Wszechobecny spokój i ciszę, która jest tak potrzebna osobom z szerokim spektrum zaburzeń i chorób. W kontraście do ciszy stoi muzyka. Jest to muzyka tworzona przez podopiecznych Adamant i ma bardzo duży zakres gatunkowy: pop, punk rock oraz piosenka poetycka. Każda z nich została stworzona przez jednego z pacjentów, a każdy z nich z wielkim talentem i pięknym umysłem. Piosenki te wybrzmiewają jako bardziej dynamiczne sekwencje. Na barce codziennie przebywa wiele uzdolnionych osób, które z powodu przeciwności losu stały się wyrzutkami społecznymi, a ich talent przytłumiony został przez choroby lub skutki uboczne przyjmowania leków.

Nie tylko przekrój społeczny, ale i wiekowy wybija się na pierwszy plan filmu. W Adamant przebywają zarówno młodzi ludzie, osoby w średnim wieku, jak i staruszkowie, którzy stracili przyjaciół albo rodziny się od nich odwróciły. W tym miejscu odzyskują radość z życia, poznają ludzi podobnych sobie, rozwijają się i po prostu spędzają czas wśród ludzi, którzy ich nie oceniają, a wspierają w bolączkach życia codziennego.

Film zmierza ku końcowi. Przetwory przygotowane z owoców, które pacjenci zdobyli na skipie, stoją już na stoliku. Szyby przystrojone są plakatami filmów, które będą codziennie puszczane w ramach dziesięciolecia klubu filmowego. Na sam koniec przychodzi również refleksja nad dopuszczaniem pacjentów do prowadzenia warsztatów ruchowych. Widzimy kilka nowych twarzy, choć głównie są to stali bywalcy, którzy przychodzą codziennie, a inni raz na jakiś czas. Nadchodzi zima, a Adamant dalej działa. Parafrazując końcówkę filmu: pytanie, jak długo?

O autorze

Aleksy Jakubiec. Student III roku WOT na Akademii Teatralnej w Warszawie. Absolwent Ogniska Teatralnego U Machulskich. Przez 10 lat grał w młodzieżowych zespołach teatralnych. Zainteresowany współczesnym teatrem politycznym oraz twórczością Bertolta Brechta i Tadeusza Kantora. Działa w Samorządzie Studenckim jako senator i specjalista ds. dokumentów. Współtworzy studencki podcast Obsceniczni. Walczy o tytuł najgłośniej śmiejącego się widza w teatrze. Miłośnik popkultury, komiksów i klocków Lego. W wolnych chwilach gotuje i testuje nowe przepisy.

Recenzja Lesi-Stefani Michalevic z Młodej Reżyserii

Pomiędzy światami

Lesia-Stefania Michalevic

Jeszcze nie zdążywszy nakreślić fabuły filmu, Karolina Kowalczyk zabiera widzów w podróż pełną wspomnień, pokazując mnóstwo ledwo świadomie zauważalnych, a jednocześnie tak dobrze znanych drobiazgów. Mimowolnie zauważamy starannie haftowane serwetki pod wazonami z kwiatami i drewniany krzyżyk na stole. Oko zatrzymuje się na emaliowanym czajnikiem i znajomych drewnianych meblach. Kamera prowadzi nas na balkon, byśmy zobaczyli wiszące na sznurkach jabłka dla ptaków. Wyraźnie czujemy to, co później zauważy sama reżyserka: „babcia Wandzia jest tak naprawdę każdą babcią”.

Jak każda babcia, babcia Wandzia się modli. Gotuje pyszne obiady. Rozwiązuje krzyżówki. I rozmawia na głos ze swoim dziadkiem, który już nie żyje.
Babcia Wandzia jest samotna, a jednak nadal czuła i szczera. Częstuje zupą młodego Antoniego, który okazuje się świętym od rzeczy zgubionych: przynosi  babci w prezencie książkę, która, jak sam mówi, już nie jest potrzebna poprzedniej właścicielce, pomaga znaleźć pod komodą bransoletkę. Nie znajduje tylko słów, kiedy babcia zaczyna mówić o mężu, i wtedy widzimy uśmiechającą się staruszkę już w zupełnie innym świetle: babcia, która wszystkimi się opiekuje, też potrzebuje opieki. Wspiera Jezusa, kiedy ten opowiada, jak ciężkie jest prowadzenie świata. Stawia na stole ciasto dla Matki Boskiej, dzieli się z nią wspomnieniami z młodości, a w międzyczasie pyta, czy Maryśka nie mogłaby pomóc jej umrzeć. I w ostatniej scenie zasypia, trzymając w rękach rodzinne fotografie i różaniec. Maryja przykrywa babcię kołdrą i odchodzi. Wszystkie granice między światami ziemskim a świętym, między życiem a filmem się zacierają. A jednocześnie trudno jest powiedzieć, czy kiedyś w ogóle były obecne.

Wydaje się, że właśnie to obrały sobie za cel zarówno Kinga Chudobińska-Zdunik, jak i Karolina Kowalczyk przy przedstawianiu swoich prac: zetknąć widza z działaniem na ekranie lub scenie w taki sposób, aby nie dało mu się w nie zanurzyć. I o ile w przypadku filmu reżyserka korzysta ze znajomych wszystkim elementów, które utożsamiamy z domem babci, to Kinga Chudobińska-Zdunik daje widowni możliwość najpierw zgubienia się, a później całkowitego rozpuszczenia się w przestrzeni na pierwszy rzut oka niechlujnej, jednak tak naprawdę przemyślanej w najdrobniejszych szczegółach. 

Przed widzami stają osoby chorujące na zespół opuszkowy Wallenberga, gruźlicę i stwardnienie rozsiane. Nie są umieszczone w jednym miejscu, bo sala nie jest podzielona na scenę i widownię – przemieszczamy się między miejscami, gdzie się znajdują różni bohaterowie i bohaterki, obserwujemy sposoby, w jakich mówią, emocje, które czują, przysłuchujemy się ich historiom w tym samym czasie, kiedy na dużym ekranie na ścianie są pokazywane wyniki badań mózgu. Wyświetlane obrazy się kręcą, za każdym razem w taki sam sposób, i mimo to, że nie jesteśmy w stanie ich rozszyfrować, zamierają nam serca, jakbyśmy czekali na wyrok od lekarza. 

Otaczają nas kolorowe kwiatki i jaskrawe przedmioty, a jednak, kiedy zaczynamy przyglądać się przedmiotom umieszczonym dookoła, widzimy półkę zastawioną ikonami, leżącymi na niej opakowaniami tabletek, urządzeniami do pomiaru ciśnienia i strzykawkami. Przedmioty z tej samej kategorii tworzą improwizowaną ścieżkę i prowadzą do jednej z bohaterek, opowiadającej swoją historię. Jej twarz wyraża rozpacz i zmęczenie, podobnie jak twarze innych osób uczestniczących w przedstawieniu, bo każda z tych osób cierpi, każda z nich czuje ból. Nikt nie jest w stanie sobie tego bólu wyobrazić, bo nie da się go komukolwiek wyjaśnić, czasami trudno jest samemu sobie uwierzyć, że jest tak mocny. Ból, który jest ciągle obecny, ale którego nie widać. Żaden z bohaterów nigdy nie zostaje sam – przez cały czas każdemu z nich towarzyszy choroba.

Prowadzącą spektakl jest sama reżyserka, przez pryzmat jej zapowiedzi obserwujemy działania sceniczne, już od początku czujemy, że jesteśmy wprowadzeni w delikatną, prywatną przestrzeń, że patrzymy na sytuację z perspektywy, z jakiej nie da się nie zobaczyć tego, co musimy. Tak samo jak w przypadku „Babci Wandzi” poruszamy się na pograniczu światów. Sposób, w który twórczyni przemawia do widzów, daje poczuć własną rolę w każdym z przedstawionych dzieł i uświadomić sobie, że mimo tego, że czegoś nie widzimy, możemy i musimy starać się to czuć.

O autorce

Lesia-Stefania Michalevic. Studentka trzeciego roku wiedzy o teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie, pochodzi z Białorusi, mieszkała w Ukrainie. Od maja do czerwca 2022 roku prowadziła zajęcia artystyczno-teatralne dla dzieci uciekających przed wojną, współpracowała przy prowadzeniu artterapii dla kobiet, w październiku 2023 roku została przyjęta do Szkoły Młodego Pisarza. Pisze dramaty, prozę i wiersze w językach białoruskim, polskim i ukraińskim. Zachwyca się współczesną twórczością Belarus Free Theatre, spektaklami Małgorzaty Wdowik, teatrem dokumentalnym.

Stopka wydarzeń

„Babcia Wandzia”, scenariusz i reżyseria: Karolina Kowalczyk, produkcja Akademia Teatralna, obsada: Grażyna Zielińska (Babcia Wandzia), Filip Orliński (Święty Antoni), Piotr Kramer (Pan Jezus), Justyna Fabisiak (Matka Boska)

„Ból”, reżyseria i występuje: Kinga Chudobińska-Zdunik, teksty: W. N. P. Barbellion, Faustyna Kowalska, Aleksander Wat, Kaliber 44, scenografia teatralna: Sonia Skowronek, scenografia instalacyjna: Feliksa Żurawska, produkcja Akademia Teatralna, obsada: Karol Kunysz, Paulina Matusewicz, Zuzanna Radek, Artur Zudzin-Wiśniewski, Bartosz Kieszkowski

Fot. z „Bólu”: Magdalena Szulczak

Recenzja Aleksego Jakubca z Młodej Reżyserii

Aleksy Jakubiec

Świętych obcowanie; bólu uśmierzanie

Samotność, podobnie jak choroba przewlekła, może sprawiać ból. Lista remediów wydaje się nie mieć końca: od leków, rehabilitacji, zmiany diety aż po terapię i aktywny styl życia. A co, jeśli jednak to nie od nas samych zależy pozbycie się przyczyn bólu? Może on towarzyszyć nam już do końca życia, może tak boleć, że nie będziemy chcieli już żyć. Ból po stracie bliskich może nigdy nie minąć. 

Bohaterka filmu Karoliny Kowalczyk, tytułowa Babcia Wandzia, mierzy się z samotną starością. Spracowane ręce zawiązują supełki na ćwiartkach jabłek dla ptaków, które potem zawisną na balkonie. Zostawiając przysmaki dla opierzonych stworzeń, Babcia Wandzia zauważa młodego mężczyznę w zakonnym habicie z lilią w ręku, który tuż przed chwilą zgasił papierosa, aby tylko babcia nie zauważyła. 

Żywy entuzjazm kobiety, blask w oczach i życzliwość młodego zakonnika spotykają się w czterech ścianach skromnego mieszkania emerytki. Ona – zatroskana i zmęczona, ale uśmiechnięta, on – energiczny i opiekuńczy, ale roztargniony. Babcia poprosiła o pomoc w znalezieniu bransoletki, która wpadła pod komodę. Zakonnik pochylił się i już za chwilę trzymał zgubę w ręku. Antoni, jak na dobrego świętego przystało, pomaga starszej pani w potrzebie. Jest jednak jedna rzecz, w której nie może jej pomóc. Oprócz patrona rzeczy zagubionych mieszkanie odwiedzają również umęczony Jezus Chrystus i jego matka Maria, która boryka się z problemami współczesnego macierzyństwa. 

Święci nie balują w niebie, jak śpiewał Krzysztof Cugowski, ale jedzą pierogi i pomidorową u Babci Wandzi, przy okazji pomagając jej w trudach życia codziennego. Przez cały czas trwania filmu towarzyszy nam jedno, najważniejsze pytanie: czy spotkamy się po drugiej stronie? Na to właśnie pytanie żaden święty, nawet jeśli by chciał, nie może odpowiedzieć. Mogą oni jednak stać się pocieszycielami, przewodnikami, pomocnikami w osiągnięciu ziemskiej świętości, a w konsekwencji pomóc Babci Wandzi w ponownym spotkaniu się z mężem. 

Karolina Kowalczyk w swoim filmie w pogodny i humorystyczny sposób pokazuje, jak starsze osoby radzą sobie z samotnością, często szukając ukojenia w religii i duchowości, ale również prowadząc rozmowy z nieobecnymi zmarłymi. „Babcia Wandzia” przybliża również tematy sfery sacrum do sfery profanum, aby pokazać realny wpływ duchowego oddania się w ręce „siły wyższej” i jego wpływu na dobrostan psychiczny starszych osób. Kontakt z „żywą” religią uśmierza egzystencjalny ból albo sprawia, że ból ten przestaje istnieć i zostaje czyste spotkanie między człowiekiem a Bogiem.

Co, jeśli jednak religia nie wystarczy? Co, jeśli ból nie jest wywołany chorobą, a lekami, które mają pomóc w jej przeżyciu? Czy choroba musi być widoczna, aby była prawdziwa? Te oraz inne pytania zadaje sobie oraz swoim aktorom-performerom Kinga Chudobińska-Zdunik, reżyserka spektaklo-instalacjo-performansu „Ból”. Reżyserka zabiera widzów do świata złości, cierpienia, choroby i chronicznego, przenikającego całe ciało bólu, zarówno tego fizycznego, jak i tego, który siedzi w głowie i nie daje spać po nocach. 

Twórczyni za pośrednictwem osób na scenie pokazuje to, czego ona sama nie jest w stanie; uniemożliwia jej to stwardnienie rozsiane, na które leki, sterydy i kroplówki sprawiają niewyobrażalny ból. Choć może się tak wydawać, ta historia nie jest jedyną, zajmuje jednak miejsce w centralnej części spektaklu. 

W różnych miejscach na sali prób Teatru Collegium Nobilium, w którym odbywało się wydarzenie, zapętlały się sceny na podstawie tekstów trzech osób, które opisywały swoje przeżycia zarówno dotyczące choroby, jak i duchowości. Trzy niepowiązane nazwiska: Aleksander Wat, Faustyna Kowalska i N.P. Barbellion. Opuszkowy zespół Wallenberga, gruźlica i stwardnienie rozsiane. Choroby, których z początku nie widać, które wydają się nie być obecne, choć są i mącą w życiach ludzi. Reżyserka spina ze sobą historie trzech autorów dzienników swoją historią opowiedzianą w ruchu, tańcu, muzyce i przedmiotach. 

Srebrne blistry po lekach odbijające światło reflektorów, kaczki szpitalne, święte obrazki i to wszystko z muzyką zespołu Kaliber 44 w tle. Choć wszystko tutaj jest nieruchomą historią bólu zamkniętą w martwej i nie-martwej naturze, to pod warstwą cierpienia kryje się również doświadczenie odwagi, determinacji i woli życia. 

Kinga Chudobińska-Zdunik pokazuje swoje „flaki” (sic!) i szokuje bezpośredniością, szczerością oraz prostotą przekazu. Wielość bodźców, kolorów, piękno muzyki sprawia, że po zakończeniu przychodzi długo oczekiwane oczyszczenie. Żywe archiwum choroby zachęca do oglądania, czytania i doświadczania, ale zostawia trwały ślad w psychice. A co, jeśli to będę ja? Albo ktoś z moich bliskich? Jeden z aktorów opowiada, jak przeżył nowotwór, podczas gdy w tle widać jego nagranie z malutką córką, kiedy był jeszcze podczas chemioterapii. Wtedy przychodzi ten ból. Łapie za gardło i ściska. Na koniec odbywa się taniec i jest w nim coś niezwykle pięknego, a jednocześnie przykrego. Wraca ścisk w gardle, gdy muzyka zaczyna grać. Gdy aktorzy się kłaniają, tak jak w przypadku bólu, na koniec przychodzi ulga.

O autorze

Aleksy Jakubiec. Student III roku WOT na Akademii Teatralnej w Warszawie. Absolwent Ogniska Teatralnego U Machulskich. Przez 10 lat grał w młodzieżowych zespołach teatralnych. Zainteresowany współczesnym teatrem politycznym oraz twórczością Bertolta Brechta i Tadeusza Kantora. Działa w Samorządzie Studenckim jako senator i specjalista ds. dokumentów. Współtworzy studencki podcast Obsceniczni. Walczy o tytuł najgłośniej śmiejącego się widza w teatrze. Miłośnik popkultury, komiksów i klocków Lego. W wolnych chwilach gotuje i testuje nowe przepisy.

Stopka wydarzeń

„Babcia Wandzia”, scenariusz i reżyseria: Karolina Kowalczyk, produkcja Akademia Teatralna, obsada: Grażyna Zielińska (Babcia Wandzia), Filip Orliński (Święty Antoni), Piotr Kramer (Pan Jezus), Justyna Fabisiak (Matka Boska)

„Ból”, reżyseria i występuje: Kinga Chudobińska-Zdunik, teksty: W. N. P. Barbellion, Faustyna Kowalska, Aleksander Wat, Kaliber 44, scenografia teatralna: Sonia Skowronek, scenografia instalacyjna: Feliksa Żurawska, produkcja Akademia Teatralna, obsada: Karol Kunysz, Paulina Matusewicz, Zuzanna Radek, Artur Zudzin-Wiśniewski, Bartosz Kieszkowski

Fot. z „Bólu”: Magdalena Szulczak

Przybliżamy sylwetki naszych autorów

Nowe Epifanie łączą siły z Akademią Teatralną – studenci III roku wiedzy o teatrze poprowadzą niezależny blog festiwalowy. Po każdym spektaklu i wybranych wydarzeniach na naszej stronie ukażą się recenzje teatralne i filmowe, krytyczne myśli i celne uwagi zebrane w felietonach oraz przekrojowe teksty z programów teatralnego i filmowego.

Biogramy autorów:

Aleksy Jakubiec

Student III roku WOT na Akademii Teatralnej w Warszawie. Absolwent Ogniska Teatralnego U Machulskich. Przez 10 lat grał w młodzieżowych zespołach teatralnych. Zainteresowany współczesnym teatrem politycznym oraz twórczością Bertolta Brechta i Tadeusza Kantora. Działa w Samorządzie Studenckim jako senator i specjalista ds. dokumentów. Współtworzy studencki podcast Obsceniczni. Walczy o tytuł najgłośniej śmiejącego się widza w teatrze. Miłośnik popkultury, komiksów i klocków Lego. W wolnych chwilach gotuje i testuje nowe przepisy.

Lidia Kępczyńska

Obecna studentka wiedzy o teatrze Akademii Teatralnej. Była aktorka teatru amatorskiego. Przyszła krytyczka i felietonistka. Co robi poza teatrem? Czyta książki pisane przez kobiety. Ogląda filmy kręcone przez Azjatów. Ciągle w biegu między uczelnią a pracą, ale zawsze znajduje czas dla swojej kotki, Lubaszki.

Lesia-Stefania Michalevic

Studentka trzeciego roku wiedzy o teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie, pochodzi z Białorusi, mieszkała w Ukrainie. Od maja do czerwca 2022 roku prowadziła zajęcia artystyczno-teatralne dla dzieci uciekających przed wojną, współpracowała przy prowadzeniu artterapii dla kobiet, w październiku 2023 roku została przyjęta do Szkoły Młodego Pisarza. Pisze dramaty, prozę i wiersze w językach białoruskim, polskim i ukraińskim. Zachwyca się współczesną twórczością Belarus Free Theatre, spektaklami Małgorzaty Wdowik, teatrem dokumentalnym.

Magdalena Suchocka

Studentka III roku wiedzy o teatrze w Akademii Teatralnej w Warszawie, w 2023 roku brała udział w wymianie studenckiej i uczyła się na Justus Liebig Universität w Giessen, na wydziale teatrologii stosowanej. Z radością współtworzy zespół Teatru Potem-o-tem, redakcję podcastu Obsceniczni, oraz redakcję magazynu „Głos Dwubrzeża” w ramach festiwalu filmowego Dwa Brzegi. Miłośniczka zespołu Manaam i początków polskiego rapu. Śmieje się w kinie, płacze w teatrze, ale zdarza się jej też na odwrót. Wyznaje zasadę: w kinie można jeść popcorn, a do teatru można przyjść w trampkach.

Konsultacje i korekta językowa: Joanna Żabnicka

Członkowie redakcji w głębi, fot. Magdalena Szulczak

Content | Menu | Access panel